Po szesnaste - Taniec

16. Międzynarodowa Konferencja Tańca Współczesnego i Festiwal Sztuki Tanecznej

XVI edycja Międzynarodowej Konferencji Tańca Współczesnego i Festiwalu Sztuki Tanecznej zmieniła Bytom w tętniącą życiem stolicę tańca. Pośród spektakli z różnych stron świata dominowały w tym roku produkcje z Izraela. Kibbutz Contemporary Dance Company wystąpił z ekologicznym traktatem "Ekodoom". Odbyła się światowa premiera "Swan Lake" w choreografii Idana Cohena.

Jossi Berg i Oded Graf pokazali spektakl „4 Men, Alice, Bach and the Deer”. Nie zabrakło oczywiście polskich wykonawców – swoje choreografie zaprezentowali m. in. Lubelski Teatr Tańca, Stowarzyszenie Teatralne Chorea i Tomasz Rodowicz, Teatr Tańca Kierunek, Iwona Olszowska, Eliza Hołubowska, oraz tradycyjnie już Śląski Teatr Tańca. Konferencję zamykał spektakl „Happy”, polsko-brytyjski projekt w reżyserii Nigela Charnocka, jednego z założycieli słynnej grupy DV8. Mieliśmy też okazję oglądać zespoły z Danii, Wielkiej Brytanii, Węgier, Francji, Meksyku, Niemiec, Indii oraz ulubieńców Bytomskiej publiczności – Szwajcarską grupę Compagnie Drift, która w tym roku zaprezentowała spektakl „Au bleu cochon” – według mnie najciekawsze wydarzenie pierwszego tygodnia Konferencji. 

Błękitne prosiaki 

Miejscem akcji „Au bleu cochon” jest bar – jak wskazuje tytuł: „Pod Błękitnym Prosiakiem”. Na tle zasłony z połyskujących kolorowych szkiełek widać metalową konstrukcję lady, stołu, ławki i balkonu ozdobionego jelenim porożem. W kącie stoi pokryte futrem i absolutnie do niczego nie pasujące igloo, które będzie zabarwiane światłem na coraz bardziej krzykliwe kolory. Nad nim wisi ekran, gdzie oglądamy dwóch przebranych za króliki mężczyzn niemrawo kopiących piłkę. Niby to typowy pub, a jednak wydaje się niepokojąco przerysowany. W barze spotyka się sześciu nieznajomych. Wszyscy przyszli powodowani potrzebą czyjejś bliskości, lecz każdy z innym jej wyobrażeniem. Zderzenie różnych postaw wprawia w ruch mechanizm społecznych konwencji, który raz uruchomiony napędza się dalej sam, rozwijając sytuację w najbardziej nieprzewidywalnych kierunkach. 

Spektakl zadziwia wnikliwością analizy ludzkich zachowań. Wydobywa sedno z relacji interpersonalnych, przekładając je w najdrobniejszych szczegółach na kod proksemiki. Tancerze Compagnie Drift operują nim z mistrzowską precyzją, a jednocześnie lekkością i wdziękiem. Obecne na każdym kroku w życiu codziennym konwencje przetwarzają i zestawiają ze sobą w ich najbardziej zaskakujących przejawach. „Au bleu cochon” nieustannie balansuje na cienkiej granicy oddzielającej rzeczywistość od absurdu. Uścisk dłoni wymieniony podczas niepozornej rozmowy zmienia ciała dwóch tancerzy w supeł, którego nie mogą rozwiązać nawet najwymyślniejszymi akrobacjami. Podjęta przez przyjaciół próba zapoznania siedzących przy barze kobiety i mężczyzny wygląda jak napuszczanie na siebie zawodników na ringu. Owocuje to wreszcie spotkaniem, ale przeradza się ono w serię damsko-męskich niezręczności. 

Takich podchodów jest w spektaklu bardzo dużo. Dodatkowo postaciom nadano cechy zwierzęce, które ujawniają się jako druga natura człowieka. Aktorzy zaznaczają to subtelnie, ale nie pozostawiając wątpliwości, co determinuje ich działania. Gburowaty, wysoki mężczyzna z irokezem (Thomas Maucher) przywodzi na myśl byka. Ubrany na czarno tancerz (Wiaczesław Zubkow), desperacko próbujący wejść z kimkolwiek w relacje, to kruk – podkreśla to ptasia poza, jaką przyjmuje kucając na metalowej poręczy balkonu. Królikiem jest uprzejmy, ale płochliwy i znerwicowany József Trefeli. Z futrzanego igloo wychodzi powoli kotka-kokietka (Judith Rohrbach), głaszcząca się i przeciągająca miękkimi ruchami. Jej koleżanka (Monica Munoz) to koza, która gada albo przeżuwa kawałki własnej lub cudzej odzieży. Tej menażerii z dystansem przygląda się lis (Marco Volta), dyskretnie obwąchujący wszystkich i wszystko, aby starannie dobrać osoby, z którymi mógłby nawiązać kontakt. 

Tancerze Compagnie Drift tworzą na scenie zamknięty układ sił, w którego obrębie trwa ciągły ruch. Każdy, najdrobniejszy gest inicjuje narastającą lawinowo interakcję. Warto przy tym podkreślić, że artyści nawet na chwilę nie wypadają ze swoich indywidualnych ról. Doskonale zaprojektowana scenografia i gra świateł współtworzą surrealistyczny nastrój. Spektakl ma lekką, pełną finezji kompozycję, a przy tym potrafi skłonić do poważnej refleksji nad ludzką naturą i niedorzecznościami relacji społecznych, zróżnicowane środki sprawiają zaś, że ani przez chwilę nie nuży. Wszystko to składa się na niepowtarzalny styl Compagnie Drift, dzięki któremu w tym roku po raz kolejny zdobyli polską publiczność. 

Na ratunek Gai 

Jednym z najważniejszych wydarzeń tegorocznego festiwalu był spektakl „Ekodoom” Kibbutz Contemporary Dance Company. Zespół, pod artystycznym kierownictwem Rami Be’era, uważany jest za jeden z filarów tańca w Izraelu. Wspólne życie i praca w kibucu (Gaton), w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego to nie tylko ciekawy eksperyment społeczny. Warunki te ukształtowały tancerzy doskonałych, których umiejętności techniczne zdają się przekraczać ludzkie możliwości. Fundamentalną ideą, która patronuje ich przedsięwzięciom jest mówienie o najgłębszych problemach współczesności przez pryzmat izraelskiej kultury. 

Kładąca duży nacisk na estetykę poetyka Kibbutzu opiera się m.in. na genialnej syntezie teatralnych elementów. Rami Be’er mistrzowsko wykorzystuje możliwości światła, przestrzeń, rytm, muzykę oraz finezyjnie skomponowane kostiumy i scenografię. Wszystko składa się na potężne widowisko. W tym przypadku pojęcie widowiskowości nie ma pejoratywnego zabarwienia – wręcz przeciwnie, pozwala lepiej zrozumieć intencje twórców i w pełni docenić artystyczną jakość przedstawień. Nie chodzi w nich bowiem o tworzenie historii, ale wyrazisty emocjonalny przekaz skłaniający widza do refleksji. Dlatego na spektakle Kibbutz Contemporary Dance Company należy patrzeć inaczej niż na fabularne czy konceptualne formy teatru tańca. 

„Ekodoom” oznacza ekologiczną klęskę, zagładę natury. W czarnym pudle symbolizującym wnętrze Ziemi widać szamoczącą się Gaję. Powyżej rośnie drzewko pomarańczowe, którego owoców tancerka nie może dosięgnąć. Jej ruch, choć ograniczony zbyt ciasną przestrzenią, nieustannie zmienia charakter. Początkowo jest powolny i równomierny, ale pełen wewnętrznego napięcia, za chwilę staje się szybki, konwulsyjny, przywodzący na myśl ból, później zaś przemienia się w spokojny i łagodny. Wyraża to, co ukazują kolejne sceny: zmieniające się cywilizacje, agresję, wojny, zniszczenie. Gaja to odczuwa, jest stale bijącym źródłem życia, bezmyślnie zabijanym przez ludzi, ale twórcy zdają się mówić, że dopóki istnieje, jest nadzieja. 

Z mroku wyłaniają się sylwetki w długich wielowarstwowych płaszczach. Tkanina przywodzi na myśl glinę, z której zostali stworzeni ludzie. Taniec tych postaci jest dziki, silny, niepokojący. Innym razem pojawiają się korowody tancerzy ujednoliconych białym strojem i jednostajnym, rytmicznym ruchem. Rozgrywające się na ich tle solo i duety są desperacką próbą walki o indywidualność, ale powoli, konsekwentnie mur ludzkich ciał zagarnia i pochłania jednostki. Po chwili nastrój grozy zostaje gwałtownie zburzony – i oto oglądamy jasne, jaskrawe kolory w scenach jakby wyjętych z klownady, z wesołą muzyką. Są też obrazy piękne, oniryczne, stworzone przy pomocy prostych efektów – światła i sztucznego śniegu. Jest moment deziluzji – gdy nagle zerwane zasłony odsłaniają ściany sceny i przenoszą akcję w konkretną realność teatru. Tą przemiennością sekwencji, ale także muzyką i ruchem, budowany jest rytm spektaklu. 

„Ekodoom” pełen jest nawiązań mitologicznych, kulturowych, teatralnych. Czerpie też z różnych stylów i estetyk. Korowody nasuwają na myśl twórczość Piny Bausch. Liryczny duet żołnierza i kochanki jest wyraźnym cytatem z „Zielonego stołu” Kurta Jossa. W choreografię włączone zostały kroki z tańca charakterystycznego, tańców chasydzkich i ludowych tańców bawarskich. 

Taniec ubranej na biało kobiety, która porusza się wśród płatków śniegu zawiera w sobie wiele z mistycznej powolności Dalekiego Wschodu. Scena ta budzi skojarzenie z pełnym ekspresji tańcem gejszy. W wąskim kręgu światła i opadających śnieżynek oglądamy opowiadaną ruchem historię samotności. Po chwili śnieg zaczyna zasypywać całą przestrzeń, a tancerkę otaczają kołem postaci w brązowych, wielowarstwowych spódnicach. Piękne jest zakończenie tej sekwencji, gdy gejsza wstaje przebijając się przez ścianę ostatnich opadających płatków śniegu i swoim tańcem na nowo wprawia je w ruch. 

Zostaje w pamięci taniec kobiety i mężczyzny w płóciennych turbanach, zamkniętych w złotej ramie. To obraz nawiązujący do malarskiej estetyki europejskiej kultury wysokiej. Pełen czułości duet, skoncentrowany wokół krzesła, na którym siedziała modelka, zdaje się co chwile zastygać w wystudiowanych, malowniczych pozach. Kilkakrotnie powraca motyw zamieniających się liniami tancerzy, którzy poruszają się w, przesycony brutalnością wojny, rytm niemieckiej muzyki. Podchodzą do krawędzi sceny i zatrzymują się w pełnych siły postawach, rzucają na ziemię ciągniętych za kaptury ludzi, szarpiących się w beznadziejnej walce. 

Jedynym słabym punktem przedstawienia jest jego zakończenie – śpiewane słowa „Everybody gets a little lost sometimes” i znak tao, który tancerze przekazują swoim ostatnim gestem. Wydaje się to być niepotrzebną dosłownością, tym bardziej, że wcześniej pojawiały się sekwencje łagodzące pesymizm. Mimo tego „Ekodoom” to spektakl o potężnej sile, rozsadzający granice sceny i wychodzący poza nią. Bytomskie Centrum Kultury zdawało się być dla niego zbyt ciasne. 

Gdzie jest Alice? 

Wśród wydarzeń drugiego tygodnia Konferencji, z pewnością na szczególną uwagę zasługuje spektakl Jossi Berga i Oded Grafa „4 Men, Alice, Bach and the Deer” będący efektem współpracy z tancerzami Sergiu Matisem i Thomasem Michaux w niemieckim projekcie zainicjowanym przez Tanzplan Dresden. 

Uwagę widza przykuwa najpierw wypchany jeleń. To jedyny przedmiot w białej, sterylnej przestrzeni sceny. Jest intrygujący i zapowiada nie stroniący od absurdu charakter spektaklu. Efekt dopełniają czterej mężczyźni, którzy wkraczają na scenę w garniturach i kolorowych, wrestlingowych maskach. Poruszają się przez dłuższą chwilę krokiem salsy w tył i w przód, prowadzeni rytmem łagodnej muzyki. Miękkość, subtelność ich ruchów wydaje się nie do pogodzenia z wyrazem masek, które przywodzą na myśl siłę i brutalność. Ten kontrast wprowadza w główną problematykę przedstawienia: pytanie o stereotypy męskości. W następnej sekwencji dynamiczne, precyzyjne duety i tria (dla których tłem jest harmonijna muzyka Bacha) ujawnią indywidualność postaci i jednocześnie zbudują relacje między nimi. Artyści posługują się tu szeroką gamą odcieni i stereotypów o męskiej przyjaźni, na przemian zdejmują i zakładają maski podejmując grę z tożsamością. 

W przedstawienie wpleciona jest opowieść, która werbalizuje fabułę i jest jej punktem zwrotnym. To historia o czterech mężczyznach mieszkających za górami, za lasami, w wielkim białym domu. Mężczyźni noszą maski superbohaterów i czarne garnitury, są silni, ponadprzeciętnie inteligentni. Żyją oddaleni od kobiet, w harmonii z przyrodą, zadowoleni z całej sytuacji. Oddają się wspólnym rytuałom: łowią ryby, polują, oglądają telewizję, przytulają się do drzew. Aż pewnego dnia na czerwonym rowerze zjawia się Alice (Alice nie pojawia się na scenie, istnieje tylko w opowieści), która zabłądziła w lesie, szukając drogi do domu. Proponując, by została na noc mężczyźni mącą swój spokój, budzą nieznane wcześniej pragnienia. Tej nowej dla siebie przyjemności próbują na różne sposoby: wyśpiewując „tak” wypowiedziane przez Alice w rytm piosenek „Queen”, rapując, skandując jak kibice na meczu piłkarskim. Porwani entuzjazmem nie zauważają, kiedy „tak” zmienia się w „nie”. 

Znika radość z obecności kobiety, zastępuje ją narastający niepokój. Wśród przyjaciół tworzy się rozłam. Jeden z nich nie chce przyjąć odmowy do wiadomości, rozpoczyna się walka na słowa „tak” i „nie”, które wydobywają się ze zderzających się ciał tancerzy. Sama Alice – być może znużona oczekiwaniem, odchodzi. Pustka, którą po sobie pozostawia niszczy świat męskich rytuałów. Zaczynają wybrzmiewać inne słowa: „gdzie jest Alice?”, „miłość”, „śmiech”, „nic”, „pieniądze”, „siła”, „walka”. W końcu jeden z tancerzy wypowiada demaskujące: „jestem samotny”. Niespełnione nadzieje wywołane chwilową obecnością dziewczyny obudziły nowe potrzeby – rywalizacji, demonstracji siły, władzy. Tancerze miotający się po scenie, na przemian pomagają sobie i walczą. Rozbłyskujące światła stroboskopu fragmentaryzują ich ruchy. Muzykę Bacha zastąpiły mocne elektroniczne bity. Spokój, który przychodzi po tej oszałamiającej scenie, daleki jest od pierwotnej harmonii. Ze sceny zniknął jeleń, wywleczony za kulisy przez jednego z mężczyzn, który po chwili wraca w zakrwawionym podkoszulku. Próba ratowania przyjaźni przez odnowienie rytuału polowania nie może się jednak powieść. Bezpowrotnie zniszczona została niewinność męskich relacji. Zabicie zwierzęcia staje się okrutnym mordem, przekroczeniem kolejnej granicy. Powoli odchodzi pozostałych dwóch mężczyzn, trzeci – załamany – nie ma siły stać na własnych nogach. 

Zakończenie historii nie jest szczęśliwe, ale pozostaje otwarte. Podjęte przez twórców spektaklu pytania: o istotę męskości, stereotypy z nią związane, relacje budujące męski świat – nie mogły znaleźć jednoznacznego rozstrzygnięcia. Tajemnicza Alice nie przesądziła o zniszczeniu męskiej przyjaźni. Wydobyła tylko jej wcześniej tłumione aspekty.

Regina Lissowska
Teatr
19 grudnia 2009
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia