Po wąskiej i niebezpiecznej ścieżce

rozmowa z Krzysztofem Orzechowskim

Rozmowa z Krzysztofem Orzechowskim.

W Podobno Cyganka wywróżyła Panu karierę? 

- Miałem wtedy kilkanaście lat. Na molo w Sopocie podeszła do mnie i koniecznie chciała mi powróżyć. Powiedziałem jej, że nie mam pieniędzy. Spojrzała na mnie pogardliwie i odburknęła że i tak mi powie, co mnie czeka Popatrzyła na moją dłoń i zawyrokowała, że zrobię karierę, ale późno, dopiero po czterdziestce. ES Jest Pan aktorem i reżyserem. Od dwunastu Lat piastuje Pan też stanowisko dyrektorskie - najpierw w Teatrze Bagatela, a od dziesięciu lat w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Kogo jest w Panu w tej chwili najwięcej: aktora, reżysera czy dyrektora? 

- Przez ostatnie lata niewątpliwie najwięcej było we mnie dyrektora Pewnie dlatego, że nie umiem tego jakoś połączyć. To trudne, zwłaszcza gdy prowadzi się duży teatr. Kiedy zostałem dyrektorem Bagateli, postanowiłem odsunąć swoje ambicje artystyczne, zarówno aktorskie jak i reżyserskie, i skupić się wyłącznie na dyrektorowaniu. Tak jest do dzisiaj. 

Czy jako menedżer dobrze się Pan czuje? 

- Do pewnego momentu tak było, ale ostatnio zaczynam znowu tęsknić za reżyserią i aktorstwem. W moim przypadku bycie dyrektorem stanowiło wybór naturalny i poniekąd uwarunkowany-genetycznie. Mam w sobie bowiem dwa rodzinne pierwiastki: artystyczny po babci, pochodzącej z Kresów Wschodnich, rozczytanej w poezji Lermontowa i Puszkina oraz kupiecki po dziadku, który w Toruniu był właścicielem wielkiej firmy. Zacząłem od aktorstwa, ale ten zawód przestał mi wystarczać. Poszedłem więc na studia reżyserskie. Kiedy zacząłem reżyserować, praktycznie zrezygnowałem z aktorstwa Wreszcie zostałem dyrektorem teatru, rezygnując z reżyserii. Ale dzisiaj znowu o niej myślę, podobnie jak o aktorstwie. 

A więc kim Pan się czuje przede wszystkim? 

- Człowiekiem teatru. To nie jest wykręt, ani banalna odpowiedź. Człowiek teatru to kategoria, która w dzisiejszych czasach przestaje być doceniana To ktoś, kto zdobył wiele doświadczeń na różnych polach teatralnego wtajemniczenia Uprawiałem nie tylko aktorstwo i reżyserię, ale także układam scenariusze, zajmuję się pedagogiką teatralną, z pasją fotografuję życie w teatrze, jako widz podglądam inne sceny, tymczasem świat zmierza do wąskich specjalizacji i to, że o teatrze wiem tak dużo, jest zarówno moim sukcesem, jak i porażką. Pewnie byłoby lepiej, gdybym był świetnym aktorem albo uznanym reżyserem, a kłopoty związane z zarządzaniem pozostawił innym, bo w dzisiejszych czasach bycie dyrektorem jest niebezpieczne. 

Niebezpieczne? 

- Instytucje teatralne nie zostały zreformowane, tylko - nieco na siłę - przystosowane do warunków gospodarki rynkowej. W polskich teatrach powszechny jest nadal system "dwa w jednym": dyrektor naczelny jest zarówno menedżerem, jak i szefem artystycznym. A ludzi, którzy potrafią to łączyć jest w naszym kraju coraz mniej. Dlatego, podobnie jak w Europie, teatrem powinien zarządzać menedżer, a dyrektor artystyczny mógłby wtedy skupić się wyłącznie na sprawach artystycznych. Kłopot w tym, że nie ma teatralnych menedżerów, nikt tego fachu nie uczy. Fakt, nie jest to łatwe, bo dzisiaj muszą oni balansować na granicy przestępstwa Gdyby chcieć zastosować się do całej gamy obowiązujących przepisów, np. o zamówieniach publicznych, czy finansach publicznych - które są przede wszystkim przeznaczone dla przedsiębiorstw, ale nas też obowiązują - trzeba byłoby zamknąć teatry. Dyrektorzy muszą więc stąpać po bardzo wąskiej i niebezpiecznej ścieżce, często na krawędzi przepaści. Co w kierowaniu teatrem jest dla Pana największym absurdem? 

- Kodeks pracy, który zrównuje aktorów z pracownikami przedsiębiorstw produkcyjnych, nie dostrzegając żadnej różnicy. Na przykład - zasada rozliczania dni wolnych i godzin pracy w teatrze nie może być taka sama, jak w wytwórni spinaczy. Absurdalne są też przepisy dotyczące zamówień publicznych. Obowiązują mnie, kiedy angażuję reżysera Na szczęście nie muszę już ogłaszać przetargu na reżyserię i wybierać najtańszej oferty (jeszcze do niedawna tak było!). Ale jestem zobowiązany zrobić to na podstawie negocjacji, z czego sporządzam sążnisty protokół. Podobnie jest, kiedy zapraszam teatr z innego miasta Funkcjonujemy w oparach fikcji, co jest przekleństwem tego kraju i tego narodu. Komuna nauczyła nas, że największą sztuką jest sprytnie obejść ustawę czy przepis. Niestety nadal jest to aktualne. 

A czy przypadkiem jeszcze do tego nie skończyły się czasy, w których teatr byt potrzebny, i społeczeństwu, i władzy? 

- Wierzę, że społeczeństwu teatr nadal jest potrzeby. Najlepiej świadczy o tym frekwencja na spektaklach. Co do władzy, to mam poważne wątpliwości. Na pewno i na szczęście teatr przestał być orężem propagandy. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że sztuka jest dzisiaj marginalizowana przez władzę oraz przez tzw. czynniki opiniotwórcze - prasę, media... Liberałowie tworzą wizję kraju opartą na gospodarce wolnorynkowej i programowo odcinają się od przeszłości, przez co czerpanie z tradycji sztuki, nawiązywanie do jej misyjności, nie wydają się im istotne. Konserwatyści zaś traktują sztukę instrumentalnie - głównie jako narzędzie rozliczania się z komunistyczną przeszłością lub kultywowania bogoojczyźnianej tradycji, co również hamuje jej rozwój. Sztuka zeszła do kanałów... tematycznych w telewizji, została unieważniona na rzecz sensacyjnych newsów i politycznych afer. 

W Czy mimo to dyrektorowanie nadal sprawia Panu przyjemność? 

- Sprawią sprawia - inaczej bym się tym nie zajmował. Uważam, że coś przez te dziesięć lat dla Teatru Słowackiego zrobiłem. Teraz nikt tego nie przyzna pewnie ktoś powie to dopiero w mowie pogrzebowej. Nie lubimy chwalić żyjących. 

Z czego jest Pan najbardziej dumny? 

- Zmusza mnie pani do wystawienia sobie laurki - ale proszę. Udało mi się wyprowadzić ten teatr z głębokiego kryzysu, odbudować morale zespołu aktorskiego, rozwijając je jednocześnie. Zapełniłem widownię, bo gdy obejmowałem teatr, frekwencja była słabą niewiele ponad 50 proc. Przywróciłem właściwy rytm premier. Po wielu konfliktach zapewniłem właściwe stosunki z Operą Krakowską na ostatnie lata naszej koegzystencji. Udowodniłem, że Teatr Słowackiego liczy się na rynku i że jest potrzebny." Uważam, że to wszystko mi się udało, choć wielu moich oponentów nie podziela zapewne tego zdania ale ocena zależy przede wszystkim od wizji artystycznej: jaki powinien być to teatr. 

A jaki powinien być Teatr Słowackiego? 

- Przede wszystkim eklektyczny, nie monotematyczny i nie jednego twórcy. Powinien być to teatr, gdzie nowoczesność łączy się z poszanowaniem tradycji, z lekkim wskazaniem na tradycję, ale nie tak dużym, o jakie jestem posądzany. Mamy ogromną rzeszę widzów i sporą ilość nieżyczliwej krytyki. A to znaczy, że nasze dokonania są dostrzegane i obiektywnie mają znaczenie. Nie pasujemy do schematu: stare - złe, nowe - dobre, a więc wzbudzamy emocje. Nawiasem mówiąc, taki podział nie ma sensu, bo dobrze pojęta nowoczesność zawsze czerpie z tradycji. A doraźne podążanie za modami ma bardzo krótkie nogi. 

Co Pan uważa za swoją największą dyrektorską wpadkę? 

- Każdy nieudany spektakl. Jednak to publiczność, a nie recenzenci, decyduje o tym, czy spektakl jest udany, czy nie. Najbardziej gorzko i przykro jest mi wtedy, gdy negatywne opinie recenzentów pokrywają się z ocenami widzów. Na szczęście zdarza się to bardzo rzadka Częściej bywa tak, że opinie te się rozmijają i kto wie, czy nie jest to znacznie bardziej frustrujące. Ale największą porażką teatru jest, gdy nie przychodzą do niego widzowie - bo to porażka naszej misji. Na szczęście Teatru Słowackiego to nie dotyczy. Mówię "na szczęście" wbrew lansowanym ostatnio i modnym opiniom, że teatr zapełnionych foteli to obrzydliwy, nietwórczy, mieszczański teatr. Dopiero puste krzesła na widowni świadczą o jego wysokim poziomie artystycznym. To wyjątkowo perfidne usprawiedliwienie braku akceptacji ze strony publiczności! 

Skąd u Pana zrodziła się miłość do teatru? 

- Wszystko zaczęło tak banalnie, że aż mi jest głupio o tym mówić: w Toruniu, w Teatrze Baj Pomorski, gdzie jako małe dziecko byłem prowadzany na spektakle. Dlaczego mnie to tak zafascynowało? Nie wiem. Może dlatego, że życie było wtedy szarą a na scenie - bajecznie kolorowe. Po każdym przedstawieniu wracałem z wypiekami na twarzy i w domu tworzyłem swój teatr w kartonowym pudle. Zapraszałem dzieciaki z sąsiedztwa i robiłem dla nich widowiska Moim największym artystycznym osiągnięciem było wówczas wyniesienie Twardowskiego na księżyc za pomocą sznurków, kolorowej bibuły, sreberek i nocnej lampki. Zamiłowanie do słowa i poezji wykształciła we mnie babcia To ona kiedyś sprowadziła do domu aktorkę z Baju, która pokazała mi lalkę , jawąjkę". Co za przeżycie! A potem było kółko dramatyczne w podstawówce, gdzie grałem min. Kirkora Później - znakomite Liceum im. J. Słowackiego w Warszawie i polonistką która bardzo często zabierała nas do teatru i polecała pisać recenzje. Na końcu zdarzył się rodzinny dramat Gdy postanowiłem zdawać do warszawskiej Szkoły Teatralnej, babcią która do tej pory podsycała moje sceniczne pasje, nagle oświadczyła zdecydowanie: "Ty - aktorem?! Przecież się garbisz i nosisz okulary!". Oblałem egzamin wstępny i przez rok studiowałem na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego Po roku spróbowałem jeszcze raz zostać aktorem, tym razem w szkole krakowskiej, gdzie zostałem przyjęty. Po studiach wróciłem do Warszawy, tam grałem, a potem zdałem na reżyserię. tli Zawodową pracę rozpoczął 

Pan w Teatrze Komedia w Warszawie... 

- ... następnie trafiłem do Teatru Dramatycznego, gdzie szefem był Gustaw Holoubek. Tam najwięcej nauczyłem się o teatrze. Tam też przygotowywałem się do zawodu reżysera 

Który ze spektakli przez Pana wyreżyserowanych uważa Pan za najbardziej istotny? 

- "Hymn" G. Szwajdy, który zrobiłem we wrocławskim Kalamburze. Była to opowieść o ludziach zredukowanych przez komunę do roli zwierząt. Udało mi się wtedy dotknąć czegoś istotnego, znaleźć odpowiednią hiperrealistyczną formę dla przekazania treści. Cenię także "Tango" i "Pana Jowialskiego" w Teatrze Ludowym. "Tomasza Manna" na małej scenie przy ul. Sławkowskiej, należącej wówczas do Starego Teatru, "Pannę Tutli-Putli" w Teatrze Bagatela Miło wspominam też "Kandyda" w krakowskiej Bagateli. 

W Dziś kształci Pan przyszłych reżyserów w warszawskiej Akademii Teatralnej. Czego ich Pan uczy przede wszystkim? 

- Dyscypliny twórczej i intelektualnej. Tego, by rozpoczynając pracę nad spektaklem wiedzieli, w jakim kierunku zmierzają i aby robili to konsekwentnie. W trakcie pracy mogą zmienić założenia ale powinni to robić świadomie. W żadnym wypadku nie ograniczam im środków wyrazu, ani też nie polemizuję z wybraną przez nich konwencją. Uczę ich także, że nie wolno ślepo podążać za modami, bo to ogłupia twórcę. Powinni robić swoje, przepychać się łokciami, szukać dla siebie miejsca w teatrze. Pokazywać to, co ich dotyka i wybierać taką formę, jaka ich interesują Teatr jest wspaniały, bo jest pojemny i wszystko pomieści. 

Krzysztof Orzechowski 

Ur. 6 września 1947 w Toruniu - aktor i reżyser teatralny. Ukończył Wydział Aktorski PWST w Krakowie i Wydział Reżyserii PWST w Warszawie. W latach 70. pracował jako aktor, a później jako reżyser w teatrach warszawskich, m.in. w Teatrze Komedia, Teatrze Dramatycznym oraz Teatrze Narodowym. W latach 1989-96 byt etatowym reżyserem w Teatrze Ludowym w Krakowie. Od 1981 roku jest związany pracą pedagogiczną z Akademią Teatralną w Warszawie. W latach 1997-99 był dyrektorem Teatru Bagatela w Krakowie. Od 1999 roku pełni funkcję dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

Agnieszka Malatynska-Stankiewicz
Dziennik Polski
12 czerwca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia