Podano do fortepianu

"Kolacja na cztery ręce" - reż. Krzysztof Jasiński - Krakowski Teatr Scena STU

Pierwszy raz doświadczałam w teatrze sztuki... kulinarnej i to jakże wybornej! Ale cóż się dziwić, skoro na afiszu wyraźnie napisane było KOLACJA na cztery ręce, a na scenie stały suto zastawione dwa fortepiany. W tym tytule nie ma żadnej pułapki ani dziesiątego dna.

Przychodzisz, widzu, na wytworną ucztę dla zmysłów. Od razu uprzedzę – z teatru wyjdziesz zwyczajnie głodny, ale... przepełniony strawą duchową. Reżyser Krzysztof Jasiński wpadł na genialny pomysł, żeby podrażnić się z widzem i jeszcze mocniej zaangażować w spektakl, serwując prawdziwe jedzenie, które aktorzy naprawdę spożywali z apetytem, ale nie ma się co dziwić, kiedy po aromatycznej zupie grzybowej i szparagach, wjechały świeżutkie ostrygi.

Głównymi bohaterami tej specyficznej kolacji byli dwaj wielcy kompozytorzy XVIII wieku – Jerzy Fryderyk Händel (Emilian Kamiński) i Jan Sebastian Bach (Olaf Lubaszenko), którzy za życia nigdy się nie spotkali, ale za to znali doskonale swoją twórczość. Autor sztuki Paul Barz postanowił przewrotnie doprowadzić jednak do ich spotkania, żeby sprawdzić co z tego mogłoby wyniknąć.

[Händel] „Ci, których wieczność skazuje na wrogość, przynajmniej za życia powinni być przyjaciółmi. Zdrowie, Janie Sebastianie!"

Pikanterii dodaje fakt, że kompozytorzy to dwie antagonistyczne postaci, jeśli chodzi o styl życia i osobowość, a także podejście do sztuki. Totalnie odrębni i przekonani o swojej racji i wartości, a jednak czujący wobec siebie kłującą zazdrość, która wyłania się już z pierwszych scen. Händel to lew salonowy, dusza towarzystwa, opływający w luksusy ulubieniec królów. Bach – skromny, ubogi kantor, ale poważany i szanowany. Każdy z nich kroczy odmienną artystyczną drogą, każdy z nich żyje innym życiem. Patrząc na to realistycznie, płaszczyzna porozumienia jest znikoma, a jednak... cały spektakl jest próbą pojednania i zrozumienia siebie nawzajem. Za sprawą fantastycznych aktorów, ich genialnego warsztatu i niezwykle charyzmatycznych osobowości dostajemy na tacy dwie godziny wypełnione po brzegi różnorodnymi rarytasami sztuki.

O antagonizmie postaci mówi już sama scenografia – dwa fortepiany – biały i czarny. Świat Händla pełen bieli, jasności i blasku, w który to wkracza posępny Bach w dwukrotnie nicowanym, czarnym płaszczu. Händel – sława i bogactwo, Bach – za życia niedoceniony, tworzący niejako w cieniu. Obu kompozytorów jednak łączy muzyka i niewątpliwy geniusz. Podczas dyskusji o muzyce, tworzeniu, życiu artysty, sławie, co rusz spod płaszczy wychylają się zwykłe, ludzkie słabości, ale równocześnie nie można muzykom odmówić dystansu do siebie samego. Nawet skryty i wycofany Bach, w końcu zrzuca swój surdut i rozsiada się wygodnie, coraz śmielej popijając wino z butelek. Händel, mimo że z pozoru ma przecież świat u stóp, miota się w poszukiwaniu swojej artystycznej drogi, zazdrości Bachowi spokoju, ma na głowie swój teatr, który przynosi mu ogrom zmartwień. Bach z kolei zazdrości sławy, dostatku, lekkości bytu... To, co smakuje tu wybornie to dowcip, błyskotliwość dialogów, anegdoty z życia twórców i bardzo równy pojedynek słowny, w którym kompozytorzy i podziwiają się, i wbijają sobie szpila za szpilą.

Nie można zapomnieć o trzecim wybitnym aktorze tego przedstawienia – Macieju Miecznikowskim, który wcielił się w postać trochę tajemniczego i niezwykle dowcipnego kamerdynera Schmidta. Jego partie śpiewane tuż przed przerwą porwały nawet widownię do wspólnego koncertowania, a cięty dowcip podkreślał wyrazistość smaku każdej sceny, która była jego udziałem.

Sztuka ta jest apetyczna, rzekłabym nawet obrzydliwie apetyczna i jedyna w swoim rodzaju. Jasiński pokazuje w świetle reflektorów rzecz znakomitą – związek różnorodnych sztuk – co w teatrze nie jest obce. Jednak wysunięcie na piedestał sztuki kulinarnej, którą z automatu raczej trudno połączyć z muzyką, to już prawdziwa sztuka. A fakt, że wyszło to obłędnie smaczne, świadczy o kunszcie Barza, reżysera, a przede wszystkim aktorów, bo „dobrze" jeść, tak żeby widzowi ślina ciekła po brodzie i kreacji... też trzeba potrafić.

Chwilę po tym, jak zobaczyłam tę fenomenalną sztukę, swoją drogą wystawianą po raz ostatni (o szczęście niepojęte, że zdążyłam), w Teatrze STU, w czeluściach internetu, (choć w gruncie wcale się nie naszukałam, bo wyskoczyło już w pierwszym rekordzie), znalazłam inscenizację w reżyserii Kazimierza Kutza. W roli Bacha – Janusz Gajos, Händla – Roman Wilhelmi, a Schimdta – Jerzy Trela. Zaintrygowana obejrzałam inną wersję, gdyż lubię mieć szerszą perspektywę i zawsze ciekawi mnie, jak ktoś inny daną kwestię zaaranżował, zagrał, określił... i grzechem byłoby użyć tutaj sformułowania „porównanie". Obie te sztuki są bowiem genialne – pod względem aktorskim, scenograficznym, klimatycznym i... kulinarnym. To, z jakim apetytem pan Gajos pochłania ostrygi, przywodzi od razu na myśl scenę, w której pan Kamiński instruuje pana Lubaszenkę, jak zasysać ostrygę i... koniecznie z cytryną, bo bez cytryny to nie jest dobre!

Kolacja na cztery ręce uwiodła mnie kompletnie i wedle maksymy, że ostatni będą pierwszymi – widziana jako ostatni spektakl w 2021 bezsprzecznie zyskuje dla mnie miano sztuki roku! Sztuki wybitnej, ponadczasowej, z takim ładunkiem błyskotliwości i humoru w tekście, że człowiekowi dech zapiera i... coraz głośniej burczy w brzuchu.

Monika Sobieraj-Mikulska
Dziennik Teatralny Kraków
9 lutego 2022

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia