Podnosi się kurtyna mitu

"Gorączka czerwcowej nocy" - reż. Remigiusz Brzyk - Teatr Nowy w Poznaniu

Teatr Nowy w Poznaniu w roku 2013 obchodzi podwójny jubileusz - 90 rocznicę powołania i 40 reaktywacji. Świętowanie okrągłych rocznic zawsze jest dobrą okazją do wspomnień - a sama instytucja pod dyrekcją Piotra Kruszczyńskiego od dwóch sezonów stara się formułować swój program tak, by szukać swoich korzeni w lokalności - przestrzeni Poznania i dzielnicy Jeżyce.

Spektakl "Gorączka czerwcowej nocy" w reżyserii Remigiusza Brzyka, według tekstu Tomasza Śpiewaka, odnoszący się do najsłynniejszego bodaj przedstawienia na deskach Nowego - "Oskarżonego Czerwca '56" Cywińskiej (premiera 20 VI 1981) dotyka tematu pozornie oczywistego i zarazem niezwykle trudnego. Legenda przedstawienia z lat 80., które było niejako rozprawą (dosłownie!) ze wspomnieniem wydarzeń powstania poznańskiego z 28 VI 1956, spotyka się bowiem ze spuścizną wydarzeń czerwcowych odczytywanych przez pryzmat doświadczeń wolnej Polski Anno Domini 2013. Zadanie to więc dość karkołomne, ale nie oznacza to przecież, że skazane na porażkę - wprost przeciwnie.

"Gorączka czerwcowej nocy" jest właściwie próbą rekonstrukcji emocji, które towarzyszyły obchodom 25 rocznicy Poznańskiego Czerwca. Był to bowiem 1981 rok, okres krótkotrwałego triumfu Solidarności i na fali tych optymistycznych nastrojów zespół Teatru Nowego przygotował premierę o wydarzeniach sprzed ćwierćwiecza. "Oskarżony: Czerwiec '56" podejmował więc temat powstania robotniczego, kiedy to lud ośmielił się podnieść rękę na władzę, a władza mu tę rękę próbowała odrąbać. Spektakl okazał się - co jest oczywiste w kontekście panujących wówczas nastrojów politycznych - absolutnym hitem, zagrano go 99 razy, zanim nie ogłoszono stanu wojennego. Dzieło to spowite jest jednak legendą - nie istnieje jego zapis audiowizualny, a jedynie garść zdjęć, recenzji i wspomnień widzów, którzy zgodnie podkreślają olbrzymie wrażenie, jakie spektakl na nich wywarł. Przedstawienie Brzyka odtwarza jednak nie samego "Oskarżonego" (to najlepiej mogłaby uczynić tylko jego reżyserka - wciąż aktywna artystycznie Izabela Cywińska), a proces twórczy go poprzedzający. W tym sensie jest to spektakl metateatralny. Zamysł ten podkreśla rozplanowanie przestrzeni - na scenie zasiadają widzowie, a aktorzy przemieszczają się pomiędzy fotelami.

Warto zadać sobie jednak pytanie - po co ten proces twórczy i emocje mu towarzyszące odtwarzać?

Odpowiedź pozornie wydaje się być oczywistą. Od wypadków czerwcowych minęło już ponad 57 lat, premiera spektaklu miała miejsce już ponad trzy dekady temu. Coraz mniej ludzi pamięta osobiście powstanie poznańskie, coraz mniej ludzi wspomina, że byli w teatrze zobaczyć to "zrywanie kurtyny milczenia", jakim było dzieło Cywińskiej, W rzeczywistości demokratycznej i dopuszczającej wielość poglądów trudno już wyobrazić sobie, że wydarzenia dotyczące tysięcy osób skazane były przez lata na zapomnienie. "Gorączka..." w tym ujęciu kierowana jest do współczesnych dwudziesto-, trzydziesto-, a nawet czterdziestolatków, którzy ani roku 1956, ani 1981 nie pamiętają za dobrze, bo byli za młodzi, by iść w tłumie robotników i by tańczyć w karnawale Solidarności.

Odpowiedź ta jednak jest niepełna i odnosi się wyłącznie do pierwszej części spektaklu. Widz ogląda wówczas inscenizowane rozmowy kierownika literackiego z dziennikarzem, dziennikarza z rzeźbiarzem, rzeźbiarza z robotnikami i robotników z aktorami. Niektóre nazwiska są znane i w dzisiejszym Poznaniu, niektóre sytuacje, jak wybór projektu pomnika upamiętniającego ofiary Czerwca, zapisały się już w kronikach miasta. Problem jednak w tym, że to ciągle, pomimo dystansu czasowego, wydarzenia wcale nie tak dawne. Ich uczestnicy żyją, ba - często są ciągle aktywni zawodowo. Na scenie mogą więc oglądać po prostu siebie. Brzyk stosuje tutaj podobny koncept, co Wyspiański - obaj z plotki towarzyskiej, opowieści funkcjonujących na prawach anegdoty wytwarzają metaforę odnoszącą się do polskiej zbiorowości. Porównanie "Gorączki..." do "Wesela" nasuwa się samo. Problem w tym, że poznańskiemu spektaklowi zabrakło uniwersalizacji.

Podobieństwo do "Wesela" wyraźne jest również na poziomie kompozycji. Pierwsza część "Gorączki..." jest więc niczym innym, jak rekonstrukcją wydarzeń sprzed trzydziestu lat. Gorączkowość przygotowań do premiery, poczucie robienia czegoś ważnego, powiew wolności wywołany powołaniem Solidarności... Centralną postacią staje się portierka (bardzo dobra Małgorzata Stachowiak) - przez jej portiernię przewijają się aktorzy, twórcy, przychodzą nawet robotnicy, bo plotka o tym, że Nowy robi tak rewolucyjny spektakl, szybko się rozprzestrzeniła. Cała galeria postaci przedstawiona jest w sposób... no właśnie - karykaturalny? Takim przykładem może być postać grana przez Dorotę Abbe - Żywila Pietrzak. Oglądamy aktorkę-trzpiotkę, pragnącą dotrzeć do Teofili Kowal, czyli postaci, którą gra (badania prowadzone przez IPN wskazują, że to ona strzeliła do Romka Strzałkowskiego, jednak w 1981 roku było to tylko przypuszczenie). Trudno jednak powiedzieć, czy taka Żywila faktycznie była, czy to karykatura wypracowana na potrzeby spektaklu. Takich wątpliwości pojawia się znacznie więcej. Nie chodzi wcale o historyczną dokładność, ale być może świadomość faktu, że oglądamy inscenizację faktów nieodległych, budzi wątpliwości co do wierności odwzorowania.

Ten dokumentalizm czy paradokumentalizm przełamany zostaje wejściem Anny Strzałkowskiej (w tej roli Daniela Popławska), matki zabitego w trakcie powstania trzynastoletniego Romka. Przejmująca scena składania jej hołdu przez aktorów wydarzyła się naprawdę, ale jej dalsze partie to już licentia poetica Tomasza Śpiewaka i zarazem jeden z lepszych fragmentów spektaklu. Matka zrozpaczona po tragicznej śmierci dziecka szuka winnych jego odejścia. Władza oczywiście odmawia jej tego prawa, przeciwko niej występują też jej sąsiedzi, inni uczestnicy wydarzeń. Scena, w której Strzałkowską atakują ni to poznańscy penerzy, ni to ranni powstańcy, zapowiada już dekonstrukcję mitu Czerwca i samego Strzałkowskiego. To im historia, jak twierdzą, wystrzeliła w twarz i boleśnie ich okaleczyła. Po raz pierwszy sygnalizowana jest pretensja do Strzałkowskiej o zawłaszczanie historii, sprowadzanie cierpień i przelewu krwi do cierpienia wyłącznie jednostki. Brzmi to prowokacyjnie, ale od razu uderza trafnością - która inna ofiara Czerwca '56 (a wśród nich wielu było małoletnich) doczekała się swojej ulicy, tablicy pamiątkowej, pod którą składane są wieńce? Co z tymi, którzy ranni, aresztowani, prześladowani przez następnych kilkadziesiąt lat codziennie wspominali zajścia pamiętnego czerwca?

Dekonstrukcji totalnej dokonuje jednak pojawienie się Marty Szumieł. Jest ona czymś na kształt demona, upiora; daje o sobie znać hałasem i milczącą obecnością w obrazie kamery z foyer (za plecami ma okna weneckie wychodzące na ulicę Dąbrowskiego, którą 28 czerwca 1956 tłumy robotników szły pod budynek Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy Kochanowskiego, zaledwie przecznicę od teatru). Ostatni monolog należy do niej - i to ona zupełnie dekonstruuje mit, rozbija serię wyobrażeń dotyczących powstania. Oskarża poznaniaków o przywłaszczanie pamięci tamtych wydarzeń, równoczesne sprowadzenie ich do pomnikowości i celebracji śmierci i klęski. A przecież - jak wynika z jej słów - nie o taką Polskę powstańcy walczyli. Wyszli na ulicę po chleb i godne płace (znamienne, że słowa "O Boga" na pomniku upamiętniającym ofiary, dodano dopiero w 2006 roku), spotkała ich śmierć. A czy teraz byłoby im lepiej?

Twórcy spektaklu stawiają znak równości między powstańcami a dzisiejszymi ofiarami czyścicieli kamienic, pazernych właścicieli firm, wyzysku kapitalistycznego. Dlatego też wszystkie postaci słuchają monologu Szumieł z doczepionymi - dosłownie - uśmiechami do ust, a sama wypowiedź kompozycyjnie ulokowana jest w momencie, gdy wszyscy zasiadają na widowni po to, by obejrzeć premierę. Tak jak w 1981 roku potrzebny był mit, bo dawał siłę do walki, bo przypominał o historii przemilczanej, tak teraz mit ten uniemożliwia nam rozwój. To bardzo śmiała teza i to wygłoszona w sprawie wydarzeń, których zbiorowa pamięć poza granicami Poznania właściwie nie istnieje. Apel do widowni, by mądrze kultywować pamięć o Czerwcu i nie sprowadzać jej wyłącznie do wieńców na rocznicę, zestawiony z wcześniejszym teatrem dokumentalnym, który ten mit przecież podnosi, nie ma szansy wybrzmieć wystarczająco głośno.

Odniesienie wydarzeń historycznych do współczesności jest ważne i potrzebne - przepracowanie własnych mitów historycznych jest zadaniem szalenie trudnym. Pozostaje jedynie pytanie, na ile ten mit faktycznie jest obecny w mentalności poznaniaków? Czy zestawienie walki robotników o godne warunki bytu z walką anarchistów o lepsze warunki życia mieszkańców czyszczonych kamienic i pracowników wyzyskiwanych przez pracodawców jest w ogóle na miejscu? Co nam właściwie pozostało z ideałów czerwcowych? I co nam pozostało z entuzjazmu wczesnej Solidarności?

Ewelina Szczepanik
Teatr dla Was
23 listopada 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia