Podróż do serca dżungli
Myśli ze stłuczonej łepetyny - felieton Przemysława GąsiorowiczaPoniedziałek. To już trzeci tydzień mojej samotnej wędrówki wzdłuż równika. Jestem w sercu totalnej głuszy. Na absolutnym odludziu cywilizacji. Dziewiczy teren – ludzka stopa pewnie nigdy nie odcisnęła tu swoich śladów. W całkowitej samotności przedzieram się przez nieprzyjazną człowiekowi dżunglę afrykańską.
Ta wyprawa to twarda szkoła życia. To zabawa dla dużych chłopców. Prawdziwych twardzieli. Upał sięga 50 stopni Celsjusza. W cieniu. Jestem na skraju wyczerpania. Dżungla wysysa ze mnie ostatki sił. Język przysycha do podniebienia, a żołądek przysycha do krzyża. Skończyły się zapasy sucharów i suszonego mięsa. Skończyły się też zapasy wody. Od trzech dni nie miałem jej w ustach. Igram z losem. Ta wyprawa jest jak spacer po brzytwie. Nie wiem, czy przeżyję...
Dookoła mnie dzikie lamparty, jadowite węże i pająki. Ze mną tylko sztucer, maczeta, dziennik z notatkami i... piętnastoosobowa ekipa telewizyjna z kamerą. Potworne pragnienie (a tylko tutaj – w sercu dżungli – można naprawdę zrozumieć, czym jest pragnienie) od biedy gaszę... dwulitrówką Coli. Ostatnią, jaka mi została. Mam jeszcze wprawdzie sześciopak piwa, zgrzewkę soku grejpfrutowego i jeden gazowany napój z marakui, ale ananasy w puszce są już na wyczerpaniu. Głód doskwiera niemiłosiernie. Co prawda na dnie plecaka znalazłem ostatniego „Grześka", ale w białej czekoladzie. A białej nie lubię. Mam też litrowy słoik kawioru – ale tylko czarnego. Mozarella jeszcze całkiem-całkiem, ale camembert zupełnie już zgliwiał. To przez ten niemiłosierny upał... Nie mam już baleronu, krajowa szynka z Koła na wyczerpaniu... O! Na dnie plecaka znalazłem skromny zapas żółwiego mięsa i sushi z rekina. Są marynowane ostrygi... wędzony łosoś... Co tam jeszcze? O! kociołek tajskiego makaronu z chińskim sosem... Kilka kotletów de volaille, słoik śledzi w occie, słone paluszki i paczka białych Marlboro. To powinno zapewnić mi przetrwanie na krótki czas. Ale nie wiem czy przeżyję! Bo do pełnej kolacji brakuje chyba... trufli w sosie tatarskim. No i od tygodnia nie miałem w ustach porów pod beszamelem. Moje przetrwanie wisi więc na włosku...
Tnąc maczetą na prawo i lewo przedzieram się przez gęste zarośla. Toruję sobie drogę, choć nie wiem dokąd... Podążam za instynktem, szukając jakiejkolwiek formy cywilizacji w nadziei, że znajdę tam choćby jedną butelkę ketchupu. Może być Heinz, bo o Pudliszkach w tych stronach nawet nie ma co marzyć. Jestem wycieńczony. Padam z wyczerpania. Ale, ale... nagle coś dostrzegam! Z zarośli wyłania się... czarnoskóry tubylec! Człowiek! Pierwszy człowiek, jakiego widzę od trzech tygodni! Bo chłopaków z ekipy nie liczę. Jest całkiem nagi. Przepasany tylko liśćmi trawy i uzbrojony w dzidę. Patrzymy sobie głęboko w oczy. Chwila pełna napięcia. Co zrobi? Zaatakuje? Ucieknie? Tubylec jako pierwszy zdobywa się na odwagę i przerywa milczenie. Pyta mnie, czy ja „spik inglisz". Mówię mu, że „e lityl bit". Wtedy pyta, czy mam jaja wiejskie pierwszej kategorii i po ile. Odpowiadam mu, że ja nie mam, ale chłopaki z ekipy może coś znajdą. Są! Dwa mendle. Po dwa pięćdziesiąt każdy. Tanio, bo strefa bezcłowa. Częstuję też mojego rozmówcę szklanką szkockiej whisky i kubańskim cygarem. On – w rewanżu – częstuje mnie truflami w sosie tatarskim. To nie jest tradycyjna potrawa jego plemienia, ale w pobliskim markecie nie mają niczego z ich kuchni. Zapraszam tubylca do wspólnej, międzykulturowej kolacji w sercu dżungli. Do szczęścia brakuje nam tylko czerwonego wytrawnego chatteau, bo mój gość mówi, że ma szczerze dosyć zwykłej Sofii. Jestem w kropce, bo nie mam tego chatteau. Ale w tym momencie tubylec spod przepaski z trawy wyciąga komórkę i wklepuje jakiś numer. Po pół godzinie dowożą nam wino na zamówienie. Razem z pizzą.
Kolejny dzień w nieprzyjaznej człowiekowi dżungli udaje mi się przeżyć!