Podróż do wnętrza głowy

"Krum" - reż. K. Warlikowski - Teatr Rozmaitości, "Zaratustra" - reż. Krystian Lupa - Stary Teatr

W pierwszej chwili wydaje się, że "Kruma" Hanocha Lewina w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i "Zaratustrę" w reżyserii Krystiana Lupy, poza Sceną Kameralną Teatru Starego w Krakowie, gdzie można było obejrzeć spektakle, dzieli niemalże wszystko. Inna estetyka, inna historia płynąca ze sceny. I bohaterowie, również jakby wyjęci z różnych światów.

Zaratustra to filozof, mędrzec, który próbuje nauczać nadczłowieka, chociaż z jednej strony ma świadomość schyłku epoki stałych wartości i konieczności przewartościowań, z drugiej - niegotowości uczniów na przyjęcie nauk. Dopóki ludzie będą pochłonięci naskórkową warstwą życia, płytkimi, dostarczającymi prostych uciech akrobatycznymi wyczynami linoskoczka, dopóty głoszone przezeń prawdy będą tylko czczym wołaniem na puszczy.

Krum zaś to ponowoczesny kolekcjoner wrażeń, gracz, zaopatrzony w niezbędnik ze stale zmieniającymi się regułami, które - jak się okazuje - nie na wiele się zdają, bowiem bohater naszych czasów i tak ponosi klęskę. Zaratustra to poszukiwacz sensu, tropiący myśl duchowy wędrowiec. Krum już dawno spakował swoją duchowość do walizki, może nawet do tej, z którą wyruszył kiedyś za granicę w poszukiwaniu szczęścia. Po powrocie okazało się, że nie tylko nie dopełnił jej nowymi doświadczeniami, ale poza brudną bielizną i kosmetykami nic nie przywiózł. Dawne ideały sięgnęły bruku, a ich właściciel nie znalazł nawet mieszczańskiego ciepełka, o które ponoć najłatwiej. .Nie udało mi się za granicą, nie jestem bogaty. Nie jestem szczęśliwy. Nie posunąłem się ani o krok, nie bawiłem się, nie ożeniłem, nie zaręczyłem. Niczego nie kupiłem i niczego nie przywiozłem" - zrezygnowany, wyznaje matce. Pozostała tylko pustka, kto wie, czy nie czarniejsza od tej, której doświadcza Zaratustra podczas wędrówki po mieście żebraków, kiedy okazuje się, że człowiek to pozbawiona refleksji istota, oddychające mięso sprowadzone do poziomu fizjologii.

Warlikowski i Lupa z różnych materiałów splatają swoje historie, chociaż oba spektakle opierają się na podobnej zasadzie. Zajmując się wiwisekcją tytułowych bohaterów, fundują widzowi wędrówkę do wnętrza ludzkiej głowy, podróż do jądra ciemności, zwłaszcza tej czyhającej za rogiem. Kruma (Jacek Poniedziałek) poznajemy w chwili, gdy dowiaduje się o śmierci matki. "Twoja matka nie żyje" - czytamy na ekranie projektora chwilę po tym, jak Krum w kowbojskim kapeluszu wylania się z ciemności sceny, ciągnąc za sobą walizkę. .Moja matka nie żyje" - musi zapewne w myślach kilka razy powtórzyć bohater, by uświadomić sobie, że nadszedł czas rozliczeń. Kolejne sceny pojawiają się niczym puzzle z układanki, z których powoli będziemy mogli odczytać właściwy sens obrazu. Co wiemy o Krumie poza tym, że znalazł się w życia wędrówce w połowie czasu i znikąd nie może wyglądać przewodnika? Po pierwsze, od zawsze pragnął wyrwać się z zapyziałego rodzinnego miasteczka. W końcu mu się udało, chociaż i tak nie dotarł do upragnionego raju. Nie zakotwiczył się w wielkim świecie, nie zachłysnął powietrzem sławy, nie przeciął również pępowiny łączącej go z matką. Gdy blask wielkiego świata przybladł, a złudzenia prysły, powrócił niczym syn marnotrawny do rodzinnego gniazda. Do wiecznie nań narzekającej, zgorzkniałej Matki (Stanisława Celińska), do przyjaciela Tugatiego (Redbad Klynstra) - hipochondryka, z którym nie potrafi nawiązać kontaktu. Do byłej kochanki Trudy (Maja Ostaszewska), której już nigdy nie pokocha. Do owego małomiasteczkowego bagna, w którym wszyscy są unurzani, i chociaż pragną wydostać się na powierzchnię, wiedzą, że nigdy tego nie zrobią, bo wiadomo, że bagno wciąga, a nie wyrzuca w górę. Jedyną osobą, której udało się podryfować na dalekie morza, jest Cica (Danuta Stenka). Jej widok budzi tylko żal za nigdy niedoświadczonym rajem. Ale też szybko okazuje się, że wyspy szczęśliwe, do których dotarła, tak naprawdę szczęścia nie dają - wszystkie są takie same i otoczone grubą warstwą pozoru.

Pozór i towarzyszące mu sprzeczności to z jednej strony przekleństwo, z drugiej - pielęgnowana przez wszystkich bohaterów właściwość ich świata. Dupa (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) nie kocha Tugatiego, ale wyjdzie za niego za mąż. Truda gardzi Taktykiem (Marek Kalita), ale urodzi mu dziecko. Matka po raz kolejny emocjonalnie zaszantażuje Kruma, chociaż dzięki temu nie spowoduje, że ten ułoży sobie życie. Wreszcie Krum, wpatrując się w olśniewający uśmiech Cicy i wdychając zapach pożądanego, ale odległego świata, zaniedba to, co ma pod ręką i na koniec zostanie sam, bez matki i bez jedynego przyjaciela. Wydaje się, że wszyscy, którzy zamieszkują ten specyficzny mikrokosmos, cierpią na podobną przypadłość - swoistą złośliwość losu, która nie tylko nie daje im nadziei na oddech, ale też niczym czerw toczy ich życie. Nie mogąc dojść do ładu ze sobą i światem, wplątują się w sytuacje niemożliwe, półsytuacje, półsłówka i niedopowiedzenia. Zagrzebują się we własnym śmietniku coraz głębiej, by kiedyś może jęknąć za niezrealizowanymi marzeniami. Jeśli czasami przypadkowo się spotykają, to w łóżku i w pośpiechu, najlepiej przy zgaszonym świetle, byle nie zobaczyć twarzy drugiej osoby albo własnego w niej odbicia. Jeśli na miejsce randki wybierają kawiarnię, to najchętniej rozmawiają przedzieleni ścianą ze szklą. Jeśli już decydują się być razem, to musi to być okupione udręką. Dopiero śmierć Tugatiego łączy wszystkich przy wspólnym stole, chociaż wtedy okazuje się, że nie mają o czym rozmawiać.

Warlikowski dość bezwzględnie obchodzi się ze swoimi bohaterami. Patrzy na nich z niepozbawionym ironii dystansem wytrawnego badacza. Wrzuca w ascetyczną przestrzeń zamkniętą z dwóch stron pleksiglasem, za którym czasami znikają, by prostować lub komplikować życiowe ścieżki. Scena przeobraża się wówczas w wielkie laboratorium, a bohaterowie w zakonserwowane w szkle okazy. Osobą, wokół której koncentrują się zwykle wszelkie działania, jest oczywiście Krum, i do niego też, jak do kłębka, prowadzą wszystkie nitki narracji. Pojawiające się co jakiś czas projekcje, przypominające zdjęcia rentgenowskie, sugerują, że przestrzeń gry jest w jakimś sensie wewnętrzną przestrzenią postaci. Jak zwykle w przypadku projektów Małgorzaty Szczęśniak scena jest uboga w sprzęty, surowa - realna i abstrakcyjna jednocześnie. Niezbyt stara, ale i nienowoczesna - wszak obok sytuacji teraźniejszych muszą się pojawić jeszcze wspomnienia - pełni funkcję pomieszczenia mieszkalnego, domu weselnego, dworcowej poczekalni, wreszcie kina czy domu pogrzebowego, gdzie bohaterowie będą rozdmuchiwać prochy Tugatiego. Sugeruje istnienie konkretnej rzeczywistości, ale i otwiera na wewnętrzny świat Kruma, tak jakby to on byl kreatorem zdarzeń. Co nie jest bez znaczenia, zwłaszcza że bohater ciągle planuje napisanie książki.

Podwójność, która przenika sceniczny świat, powstrzymuje od przyłożenia doń zasad prostej referencji. Wszystko wydaje się tu jakby przesunięte, karykaturalne, przejaskrawione i transgresyjne. Wydaje się grą, nie tylko Kruma z wewnętrznym i zewnętrznym światem, ale też reżysera z widzem. Jeśli Truda jest dziewczyną z sąsiedztwa, to w wersji retro. Zaś jej koleżanka Dupa - brzydka stara panna (do czasu oczywiście) mogłaby stanąć w konkury z najlepszymi drag queens. Obcisła czarna sukienka, punkowa fryzura i makijaż nieznoszący sprzeciwu czynią z niej indywiduum z filmów Almodóvara, które lubi poruszać się po obszarze popkultury. Równie zagadkowy jest Tugati. Stale cierpiący na urojone lub prawdziwe choroby, z opanowanym do perfekcji warsztatem autoanalitycznym, długowłosy, z wyhodowanym brzuszkiem (jakby był w ciąży), jest wcieleniem tzw. miękkiego mężczyzny. Czasami histeryczny, czasami kapryśny, balansuje pomiędzy wizerunkami przypisanymi mężczyźnie lub kobiecie. Ale to nie Tugati, tylko wielokrotnie poniżany przez Trudę Taktyk zorganizuje spektakularną ucieczkę od przypisanej kulturowo płci, gdy w pewnej chwili pojawi się na scenie w stroju transwestyty. Manifestacja innego "ja", próba podrażnienia kultury, która stała się dla niego źródłem (często jednak prowokowanych) cierpień, a może po prostu konieczność ekspresji poza własną cielesnością i towarzyszącym jej schematem, czynią z Taktyka odmieńca, queerow-ca, który jest sygnałem istnienia drugiego, podskórnego wymiaru kultury. Tradycji zmiany masek, tożsamości, tworzenia wyobrażeń na swój temat i ich zaprzeczaniu, kreacji, która pozawala na wymknięcie się z często niewygodnych, przyciasnych ramek.

Podwójność wpisana w spektakl Warlikowskiego ma coś z uwodzenia, odsuwanego w czasie spełnienia obietnicy, kiedy sugeruje się istnienie niedostępnej interpretacyjnej głębi poza zewnętrzną i najbardziej oczywistą warstwą przedstawienia. Jak skuteczna okazała się ta taktyka, niech świadczy niezwykły aplauz publiczności, która po skończonym spektaklu na stojąco dziękowała aktorom i przez długi czas nie pozwoliła im zejść ze sceny. Sama miałam wrażenie, że poza doskonałą grą aktorską i jak zwykle świetną, precyzyjną sztuką reżyserską, w spektaklu nie wydarzyło się na tyle dużo, by mógł porwać tłumy. Tekst Hanocha Levina nie porażał dramatyzmem słowa, a sama historia wydawała się dość trywialna. Również reżyser poprowadził aktorów tak, by mimo zaangażowania w postać, zostawili margines na dystans i ironię, co nie poraża totalnością emocji, bo wiadomo, że istnieje drugie dno. A jednak. Okazało się, że skrajne stany emocjonalne na scenie nie są warunkiem koniecznym do uwiedzenia widowni.

Zasada uwodzącej podwójności ujawnia się również w ostatnim spektaklu Krystiana Lupy. W warstwie fabularnej "Zaratustra" - który jest kompilacją tekstu Nietzschego, sztuki Einara Schleefa i autorskich apokryfów reżysera -przedstawia dramat staczającego się w szaleństwo geniusza. Za jego osobą ukrywa się i Nietzsche, i bohater jego utworu, być może również historyczny Zaratustra i artysta, któremu przyszło żyć w czasach marnych. Lupa wprowadza nas w świat filozofa, kiedy ten jest jeszcze młodym głosicielem słowa, prorokiem bez posłuchu. Otaczający go tłum zamyka uszy na młodzieńcze egzaltowane nauki, bowiem całą uwagę poświęca linoskoczkowi. Kto ma uszy, niechaj słucha. Kto ma oczy - niech patrzy na dokonania akrobaty, tam dopiero kipi życie - zdaje się sugerować tłum, kiedy z napięciem obserwuje prężące się przed kolejną sztuczką ciało młodzieńca. Bycie wybrańcem tłumu to los pożądany, ale i niepewny. Kiedy sztukmistrz spada z liny, nikt o nim nie pamięta. Wszak wielka sława to żart - co nie od dziś wiadomo. Świadom tego Zaratustra (Michał Czernecki), odrzucony przez ludzi, porzuca uliczne kaznodziejstwo i udaje się do jaskini, gdzie jak wąż zrzuca starą skórę i przechodzi przemianę. Na ekranie projektora widzimy wtedy wynurzającą się z wody twarz kolejnego aktora (Zbigniew W. Kaleta), który wcieli się w kolejną postać filozofa.

Spektakl Starego Teatru składa się z trzech części, odnoszących się do trzech faz życia głównego bohatera. Młodzieńczej żarliwości, spełnienia wynikającego z osiągnięcia pełni i okresu najbardziej tragicznego - stopniowego osuwania się w szaleństwo. W ostatniej części tytułową rolę zagrał Krzysztof Globisz, który nie tylko ubrał bohatera w niezgrabną, daleką od greckich ideałów cielesność, ale mimo świetnie zagranego szaleństwa przydał mu subtelnej świadomości tego, co się wokół dzieje. Patrząc na Fritza wciśniętego w krzesło albo w inny sposób wkomponowanego w brudnoczerwoną ścianę mieszczańskiego domu, już nie jesteśmy tacy pewni, czy jest on chory, czy tylko udaje. Powrót pod rodzinną strzechę, który, jak podają źródła, również dla Nietzschego był koszmarem, jest traumą, z którą trzeba się jakoś uporać. Zwłaszcza że obserwując domowe sytuacje i niekończące się kłótnie Matki (Iwona Bielska) z siostrą Fritza Elżbietą (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), domowe pielesze wyglądają raczej jak niewygodny grób niż miejsce wytchnienia. Być może więc Fritz ucieka się do drobnego oszustwa, by mimo wszystko swoją sytuację uczynić znośniejszą. Szczególnie że na brak źródła cierpień nie może narzekać.

Poza bolączkami kaznodziei, dramatem odrzuconego filozofa, a później geniusza wciśniętego w trywialne życie i niemoc choroby, kolejnym, równolegle poruszanym przez Lupę tematem jest cielesność i kompensowany przez Fritza homoseksualizm. Tej samej orientacji są również jego uczniowie: Wąż (Adam Nawojczyk) i Orzeł (Bogdan Brzyski), którzy chętnie prezentują się w niedwuznacznych pozach i sytuacjach. Spektakl widziałam po raz drugi i odnoszę wrażenie, że aspekt homoseksualny przyjaciół Zaratustry tym razem został silniej wyeksponowany. Więcej czasu przeznacza Lupa chociażby na ich wzajemne igraszki, a to, co przedtem było ledwie sugestią, teraz nie pozostawia żadnych wątpliwości. Kto wie, być może poza dramatem genialnego szaleńca ten wątek będzie zaznaczał się coraz dobitniej. Doklejono już Zaratustrze etykietkę teatru gejowskiego. Etykietka to rzecz nieszczególna, ale pewnie "jest coś na rzeczy". Zgrabne męskie ciało pojawia się w sztuce wielokrotnie, jakby modelowane wzrokiem męskiego obserwatora. Oczywiście, poruszamy się ciągle w sferze spekulacji, chociaż włączanie się reżysera w strukturę przedstawienia też nie jest niewinne. Zanim zacznie się spektakl, Lupa zasiada na widowni w okolicach ostatniego rzędu przed przygotowanym wcześniej bębnem i co jakiś czas w niego uderza. Przeszkadzanie publiczności nasila się stopniowo, a apogeum osiąga w trzecim akcie. Kiedy Fritz, coraz bardziej pogrążony w chorobie, nie może wyrzucić z siebie bólu istnienia, czyni to za niego reżyser, wydając różne odgłosy. Skowyt przechodzi w jęk, ten zaś w niezrozumiale dla uszu biadolenie. Rejestrując pochodzące od reżysera dźwięki, odnosimy wrażenie, jakbyśmy podczas oglądania spektaklu zamiast na widowni, siedzieli w środku jego głowy.

Tak "Krum" Warlikowskiego, jak i "Zaratustra" Lupy wydają się, przynajmniej sądząc po wypowiedziach reżyserów, spektaklami bardzo osobistymi. Pierwszy w jakimś sensie odnosi się do sytuacji współczesnych czterdziestolatków, których powoli dopadają poważne życiowe rozliczenia (i świadomość tego, co na zawsze stracone); drugi - poza filozoficzno-psychologiczną wiwisekcją kondycji człowieka - byłby prywatnym głosem Lupy jako artysty. Nie jest jasno w rejonach, po których się poruszamy (zarówno w jednym, jak i drugim spektaklu). No ale też wyprawa, którą nam zaproponowano, nie jest wycieczką na morza południowe, ale podróżą do wnętrza ludzkiej głowy.

Aneta Głowacka
Opcje
16 lutego 2006

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia