Poemat sprowadzony do publicystyki

"Pan Tadeusz" - reż. Jarosław Tumidajski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Oniemiałem, gdy na początku premierowego przedstawienia "Pana Tadeusza" na Dużej Scenie teatru Wybrzeże Emilia Komarnicka stanęła przed publicznością i zaczęła recytować Inwokację. Czyżby dzieło Mickiewicza miało być wystawione w Gdańsku po bożemu?

Ale nie, szybko wróciłem na ziemię. Jarosław Tumidajski, reżyser, dokonał należnej dekonstrukcji, przykrawając bogactwo "Pana Tadeusza" do jednej, grubo ciosanej tezy.

Jesteśmy narodkiem swarliwym, czubiącym się o byle co i nielubiącym, żeby obcy się wtrącali w te nasze wojenki, nawet jeśli robią to z wielkiej dla nas życzliwości. Tak, w jednym zdaniu, dałoby się streścić sens historii wypreparowanej przez Tumidajskiego z "Pana Tadeusza". Scena wypełniona jest ciągłymi kłótniami, a to o charty, a to o zamek, a to o przeszłe winy, a to o Bóg wie co jeszcze. Chętnie się zgodzę, że ta diagnoza przylega do tego, co czytamy co dzień w gazetach, zwłaszcza po Smoleńsku. Mogłaby być palącą, gorzką diagnozą polskiej choroby. Tylko że Adam Mickiewicz nie napisał, mimo wszystko, satyry na narodowe wady Polaków. Wieszcz Adam to jednak nie Stanisław Trembecki czy inny jakiś oświeceniowy poeta, chłoszczący rodaków za narodowe wady nasze, ciasną zaściankowość naszą i kłótliwą pieniackość naszą. U Mickiewicza jest też nostalgia, jest miłość, jest sto innych rzeczy jeszcze. Wykrawanie z "Pana Tadeusza" jednego tylko plasterka dało efekt kalkomanii.

Tumidajski, jakby to przeczuwając, dodał do tego coś jeszcze - ucisk płci niewieściej, reprezentowanej na scenie przez jedyną kobiecą postać, Zosię (Emilia Komarnicka). Krótko mówiąc - dopisał Mickiewiczowi tematykę genderową. "I koniecznie coś w gender", chciałoby się sparafrazować znaną frazę wiersza Marcina Świetlickiego, wyśmiewającego niegdyś przykrawanie wierszy pod aktualne literackie mody. Odnoszę wrażenie, że "Pan Tadeusz" Tumidajskiego został właśnie skrojony pod obecne teatralne lanse i że to jest powodem porażki reżysera. Spektakl to tylko zbiór chwytów, nic się tu nie łączy w całość, muzyka płynie osobno, aktorzy grają coś całkiem innego, scenografia jest osobno.

Choć akurat scenografia Mirosława Kaczmarka warta jest uwagi. Biegnąca znikąd donikąd asfaltowa droga, ze słomą na poboczach i poprzekrzywianymi słupami oraz z małym jak dom dla lalek zajazdem, jest ładną metaforą naszego położenia. Reżyser wykorzystuje drogę jak wybieg na pokazie mody - to się jeszcze tłumaczy, bo aktorzy rzeczywiście poprzebierani są cudacznie, Hrabia np. nosi kilt na dżinsach, a Gerwazy wbił się w czerwony gajerek, jak wodzirej na świetlicowej zabawie w Otwocku. O charakterach więcej mówią nam właśnie kostiumy niż gra aktorów, których reżyser wtłoczył w płaskie szablony. Jeden Robert Ninkiewicz jako Robak [na zdjęciu] dostał coś do zagrania i z szansy tej skorzystał.

Tumidajski zrobił w Trójmieście kilka świetnych realizacji. Tym razem mu nie wyszło. Może dlatego, że chciał z wybrzeżowej sceny ogłosić rodzaj manifestu? Kiedy grany przez Piotra Chysa Pan Tadeusz pluje w twarz Sędziemu czy Podkomorzemu (przyznaję, nie pomnę) i razem z Zosią ucieka w głąb sceny, jest w tym gest pokoleniowego buntu przeciwko Polsce, którą nam stworzyli i zostawili w spadku "starzy". Ale żeby ten gest przekonywał, musiałby być szczery. A mnie również to wydało się jednym więcej reżyserskim zagraniem.

Jarosław Zalesiński
POLSKA Dziennik Bałtycki
20 kwietnia 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia