Poetyka śmietnika, czyli z dołu lepiej widać

"Latający Cyrk Idei, Ostatnia wieczerza" - reż. Piotr Wyszomirski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Wybierając się na trójmiejską premierę „Ostatniej wieczerzy" Latającego Cyrku Idei, zorganizowaną przez Fundację Pomysłodalnia, nie przypuszczałem, że aż tak bardzo mnie ten spektakl zaskoczy. Wchodząc na widownię Sceny Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie na pewno byłem ciekaw, ale też i nie miałem jakichś wygórowanych oczekiwań.

Tymczasem już pierwsza scena w której pojawiają się aktorzy (poprzedza ją dość neutralna sekwencja filmowa dotycząca freeganizmu), wywołuje metafizyczny dreszcz. Jest to swego rodzaju ekspresyjna, modlitewna fuga - w warstwie choreograficznej stanowiąca bardzo dobry prolog do dalszych części spektaklu.

I aż po finał szczególne słowa uznania należą się Agafii Wieliczko za choreografię i ruch sceniczny, podobnie jak za świetne wykonanie a capella starej ukraińskiej dumki przypominającej, że nawet w sytuacjach ostatecznych los zupełnie odmiennie obchodzi się z majętnymi i „lepiej urodzonymi", a inaczej z tymi, którzy przyszli na ten świat pośród ubóstwa...

Nie, nie zamierzam tu sporządzać konwencjonalnej recenzji - choć znajdą się pewnie w tym tekście osobiste opinie i odczucia - chcę raczej poszukać niekoniecznie najbardziej oczywistych punktów odniesienia do głównego przesłania „Ostatniej wieczerzy". Wydaje mi się to poniekąd zgodne z intencjami twórców przedstawienia. Zespół Latającego Cyrku Idei tworzą ludzie o różnorodnych, często bardzo odmiennych doświadczeniach artystycznych, które udało się zdyskontować i złożyć w spójną całość, w czym zapewne spora zasługa Piotra Wyszomirskiego, autora konceptu, który sporządził scenariusz tego, zdawać by się mogło, dość ryzykownego przedsięwzięcia, a i rzecz całą wyreżyserował.

Teatr offowy z natury rzeczy musi oddziaływać oszczędnymi środkami, tak jest i w tym przypadku - kilkoro wykonawców, ascetyczna scenografia, skromne rekwizytorium, wspomagane (skądinąd bardzo celnymi) wstawkami audiowizualnymi autorstwa Łukasza „Rata" Czerwińskiego. Tym większego znaczenia nabiera tworzywo literackie, zamysł i sam przekaz.

Zobacz zdjęcia w galerii Latający Cyrk Idei, Ostatnia wieczerza @ Scena Kameralna Teatru Wybrzeże w Sopocie, 1/12/16, foto: Tomek Wilary

No właśnie, jakiż zatem jest ten przekaz? Gdybym miał spróbować ująć go w jednym tylko zdaniu, powiedziałbym, że jest to swoista elegia na śmierć złudzeń, jakie jeszcze niedawno żywiliśmy. Albo jakich uporczywie trzymała się przytłaczająca większość spośród nas, ignorując liczne sygnały i znaki.

Zasadnicze pytanie

Wydaje mi się, że zasadnicze pytanie, jakie stawia nam ekipa Latającego Cyrku Idei, brzmi: dlaczego ten świat, który mógłby przypominać ogród (choć niekoniecznie rajski, niechby i zapuszczony) coraz bardziej przypomina gigantyczne śmietnisko? Dobrze sygnalizuje to plakat Jacka Staniszewskiego. Sfatygowany, zniszczony pojemnik na śmieci, z którego wystaje metalowa rura, trochę jak słomka, zachęcająca do konsumpcji niezbyt wykwintnego smoothie... Można też odwrócić punkt widzenia - wspomniana rura może też stanowić rodzaj peryskopu, za sprawą którego mieszkańcy wspomnianego śmietnika mogą spoglądać na skrawek zewnętrznego świata - zanim jednym haustem zostaną wchłonięci, trafiając wprost w trzewia Lewiatana. Tak, ten plakat ma samoistną wartość stanowiąc zarazem bardzo dobry ekwiwalent graficzny głównych wątków spektaklu.

A nie mamy tu – na szczęście - do czynienia z żadną powierzchowną publicystyką. To raczej „teatr strumienia świadomości", poszczególne sceny układają się w pewne sekwencje, ale sprawiają wrażenie nawet nie tyle mozaiki, co trochę przypadkowo rozrzuconych fragmentów układanki. Wrażenie zwodnicze, bo później, kiedy staramy się je do siebie jakoś dopasować, trochę nawet zirytowani tą ich asymetrią, naraz dostrzegamy wyraźny obraz o ostro zarysowanych konturach...

Gdybym natomiast miał poszukać analogii muzycznych, to „Ostatnia wieczerza" chwilami przypomina jazzowe jam session, z ogrywaniem znanych wszystkim znanych popularnych standardów, w różnych tonacjach, z wyrazistymi solówkami. Co jednak jest tematem wiodącym? Niedoskonałości naszej ludzkiej natury? Chciwość? Bierność wobec krzywdy dopóki nie dotyczy ona nas samych? Obojętność wobec zła? Tak, to wszystko po trosze. Jednak główny leitmotiv tego przedstawienia wydaje się stanowić wojna. Tak, wojna.

Wojna "wszystkich ze wszystkimi"

Codzienna, hobbesowska wojna „wszystkich ze wszystkimi", którą zafundował nam neoliberalny kapitalizm. Nowa wojna trzydziestoletnia (przynajmniej, tu, w Europie Środkowej, bo gdzie indziej toczy się ona jeszcze dłużej), w której jesteśmy nieustannie ostrzeliwani informacjami, bombardowani reklamami, w której potworności typu bizarre sąsiadują z błahymi bzdurami i plotkami – obie kategorie tak samo obliczone są na klikalność i oglądalność. Odwracamy wzrok od ruin Aleppo w kierunku różnych błyszczących obiektów pożądania, oferowanych nam tuż obok. Dla każdego coś miłego. Od futurystycznych rezydencji i nierzeczywistych pojazdów aż po tandetne gadżety. Dla każdego coś odpowiedniego. Stosownie do siły nabywczej. Wbrew pozorom ten eskapizm, niestety, to normalny odruch, uwarunkowany ewolucyjnie. Uciekamy, żeby nie zwariować. Kupujemy, żeby nie zwariować. Ot, globalna pandemia zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych na tle gromadzenia rzeczy niepotrzebnych, by w ten sposób odegnać niepokój. Ta nerwica natręctw jest indukowana, dodajmy. Jak to - przez kogo? Przez tzw. siły rynku, rzecz jasna.

A wojna , ta prawdziwa, gdy już do gry wchodzą wszystkie wymyślne militarne konstrukcje; wojna, która zawiesza nawet te resztki zasad i norm, jakie się jeszcze ostały; kiedy liczy się tylko zwycięstwo, gdy los ludności cywilnej i jej nieopisane tragedie nie mają większego znaczenia - jest tylko kulminacją długotrwałego stanu wojny w umysłach, konsekwencją przyzwyczajeń wyniesionych z powszednich, zaciekłych walk toczonych przez jednych o miejsce na samym szczycie, a przez innych tylko o przetrwanie, bo stawka bywa przecież różna, choć bezwzględność jest w obu przypadkach podobna.

Jeden z moich ulubionych pisarzy, Wiktor Pielewin, przewrotnie zauważa, że cykle koniunktur i recesji to tylko iluzja, a światowa ekonomia w gruncie rzeczy działa w myśl zupełnie innych cykli – „jest czas hodowli mlecznej i hodowli mięsnej"... Innymi słowy homo oeconomicus zdaje się stanowić odrębny gatunek od homo sapiens, z którego wyewoluował i który traktuje właśnie jak materiał hodowlany.

Skoro kurczą się tereny do ekspansji, ludzi przybywa, a „słodkich pierniczków dla wszystkich nie starczy i tak" - trzeba wyrównywać grunt na terytoriach już uprzednio eksplorowanych. Ci, którzy przeżyją, mocno zredukują swoje wymagania. Dopiero wówczas interesy znów mogą nabrać właściwego tempa, inwestycje zyskują należyty rozmach, władza odzyskuje autorytet, deklarując jak to jej główną troskę stanowi zapewnienie pokoju, a rzeczywistość może wrócić w stare koleiny, czyli business as usual...

Militaryzacja sumień

Dlatego uważam, że wybrana na finał piosenka zespołu Akurat do wiersza Juliana Tuwima „Do prostego człowieka" jest logicznym zwieńczeniem spektaklu. Podobnie jak zaproszenie widzów do wspólnego tańca na scenie. Przy takim akompaniamencie? Zakrawa to trochę na niezbyt wyszukaną prowokację, ale nie jest to przecież zaproszenie do udziału w tym dance macabre... Przeciwnie, jest to wezwanie do przeciwstawienia się militaryzacji sumień wiodącej do atawistycznych aktów przemocy, która ma zdziesiątkować i straumatyzować społeczeństwa, by zapewnić im później zajęcie przy odbudowywaniu zniszczeń. Na skalę jeszcze bardziej, ma się rozumieć, monumentalną.

Być może niebacznie ujawniłem finał przedstawienia, ale co tam, to i tak trzeba zobaczyć, włączyć się, uczestniczyć. Wątków i scen mocno zapadających w pamięć jest w „Ostatniej wieczerzy" znacznie więcej. Nie chcę omawiać ich zbyt szczegółowo by nie popaść w spoilowanie, ale przynajmniej niektóre chciałbym tu przywołać.

Duże wrażenie wywiera sekwencja dotycząca głodu, zainicjowana sceniczną rekonstrukcją procesu o kradzież żywności z supermarketu, jaki miał miejsce w Genui. Długo rezonuje też w pamięci świetnie wykonana piosenka Greed.

Prawdziwą perełką jest brawurowo, perfekcyjnie zagrana scenka egomaniakalnego wyścigu prominentnych przedstawicieli środowisk opiniotwórczych. Przyznaję, że literalnie spłakałem się ze śmiechu. I nie byłem w tej reakcji odosobniony.

Częste zmiany tonacji, zwłaszcza przejścia od scen rozpatrujących najbardziej ponure aspekty świata, w jakim przyszło nam żyć, do konwencji niemal kabaretowej, wydają się zabiegiem celowym, pozwalając odbiorcy wziąć głębszy oddech, gdy najmocniej doświadczanymi emocjami są niepewność i niepokój. Specyficzne poczucie komizmu bywa czasem ostatnią linią obrony przed szaleństwem czy rozpaczą.

Szczególnie mocno zapada w pamięć scena dokooptowywania nuworysza z Europy Środkowej do finansowej elity, tej crème a la crème globalnego establishmentu, gdzie prym wiedzie niejaki Goldie (zapewne zdrobnienie od Goldman Sachs), który bez ceregieli wprowadza owego nieśmiałego adepta w arkana sztuki nie tyle może nawet rządzenia, co podporządkowywania sobie kolejnych regionów naszej planety. Bo nie ma już ziem dziewiczych, są tylko regiony niedostatecznie jeszcze skolonizowane. W tych sferach pytanie winno brzmieć nie – ile zarabiasz? ale ile zagrabiasz? No, ale przecież dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają. Nie muszą.

Jeśli komuś ten fragment przedstawienia wydaje się burleskowy czy przeszarżowany, chciałbym nieśmiało przypomnieć, że prezes banku Goldman Sachs, Lloyd Blankfein, kilka lat temu, w samym epicentrum kryzysu, w którego wywołaniu jego instytucja miała ogromny udział, gdy finansistów ratowano bailoutami z pieniędzy podatników i oburzenie wzbudziła zachłanność z jaką sobie i swoim współpracownikom przyznał niebotyczne premie, publicznie oświadczył, że i tak jest zdecydowanie niedoceniany i zbyt skromnie wynagradzany , skoro przyszło mu pełnić na tej planecie rolę Boga. Tak, tak. Dosłownie.

Nowa skala absurdu

Latający Cyrk Idei chętnie odwołuje się do medialnych doniesień, bo trzeba przyznać, że ostatnimi czasy rzeczywistość zdecydowanie dystansuje najbardziej wyrafinowane koncepty twórców teatru absurdu. Skoro Elon Musk i niektórzy jego koledzy uważają – zupełnie serio - że wszyscy żyjemy w symulowanej komputerowej rzeczywistości (ignorując elementarną wiedzę z zakresu biologii i historii) i zamierzają swoje kolosalne zasoby finansowe inwestować w przedsięwzięcia mające nas ponoć z tej symulacyjnej opresji uwolnić, to jedyna bodaj konkluzja, jaka mi przychodzi do głowy, brzmi następująco: pewnie wszyscy bywamy trochę stuknięci, ot, taka cecha gatunkowa, ale ci właściciele kolosalnych fortun są pie...lnięci w stopniu, którego pewnie nawet nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. A co gorsza, jakież mają możliwości wpływu...

Ludziom, którzy zamieszkują najwyższe piętra tej monstrualnej wieży Babel , jaką wznieśli w ostatnich dekadach, może wydawać się, że z tej perspektywy są w stanie dostrzec więcej niż kłębiący się u jej podnóża tłum, zlewający się w jakąś amorficzną masę. Tymczasem to właśnie oni łatwo mogą ulec dezorientacji, dostrzegając fałszywe horyzonty tam, gdzie pozorują je gęstniejące, coraz ciemniejsze chmury... Tym, którym nie powiodło się wspiąć na wyższe kondygnacje, a nawet przedostać w pobliże wspomnianej wieży, to nie grozi. Oni muszą mocno stąpać po ziemi, toteż dobrze widzą szczegóły, których z góry dostrzec niepodobna - prawdziwe kształty, barwy i fakturę rzeczywistości. A gdy następują drżenia płyt tektonicznych zapowiadające nieunikniony kataklizm, mają znacznie większe szanse ocalenia.

Wybitny socjolog Ralf Dahrendorf (skądinąd „klasyczny" liberał, z wielką niechęcia odnoszący się do neoliberalnych fantazmatów) już dwie dekady temu przestrzegał z właściwą sobie przenikliwością, że cywilizacja zachodnia może znaleźć się w impasie spowodowanym fetyszystycznym wręcz traktowaniem wolności, że możemy znaleźć się „w świecie, gdzie wszystko wolno i nikomu na niczym nie zależy". No, może nie tak zupełnie na niczym. Ale na pewno nie na losie innych...

Niezdolność do buntu? To nie jest tak, że ludzie nie reagują. Tylko reakcje na coraz silniejsze bodźce są zróżnicowane. Ostatecznie kończy się to albo nadmiernym pobudzeniem psychomotorycznym, albo stanem odrętwienia czy wręcz katatonii. Zależnie od temperamentu, pozycji społecznej, a też i sposobu odżywiania. Jedni dziarsko maszerują po ulicach, inni wydzierają się na siebie w telewizyjnych studiach, jeszcze inni przypatrują się temu szklistym, obojętnym wzrokiem, rezerwując resztki energii na wyprzedaż w Biedronce...

Mógłby ktoś postawić malkontencki zarzut, że sopocki spektakl przywołuje stare pytania, że próbuje drążyć owe „przeklęte problemy", które sygnalizował już autor „Biesów" i których od półtora wieku nie sposób rozwiązać. Ale „stare", nie znaczy wcale – anachroniczne, a pewne prawdy trzeba nieustannie powtarzać, usque ad finem (czytaj: do usranej śmierci). Bo może tli się jeszcze nikła szansa, by uniknąć zupełnej cywilizacyjnej zapaści.

Cóż, może przedstawienie ma i swoje słabsze strony, niektóre sceny można by zapewne skrócić, skondensować, znaleźć dla przekazywanych treści inne, bardziej adekwatne środki wyrazu. Nie należy jednak zapominać o tym, że w otwartej formule teatru offowego ten patchwork można zszywać na różne sposoby, że tego rodzaju artystyczne projekty są płynne jak otaczająca nas rzeczywistość i że pozostają żywotne tak długo, dopóki są w stanie zmieniać nie tylko obraną formę, ale także i sam przekaz... Dlatego bardzo jestem ciekaw, jak ten projekt będzie ewoluował. Bo co do tego, że zasługuje na to, by nie być wydarzeniem li-tylko efemerycznym, nie mam żadnych wątpliwości.

Uniwersalizm

Istotnym atutem sopockiej inscenizacji jest to, że nie wikła się ona w konflikty i spory, którymi ostatnimi czasy tak przesycone jest nasze polskie polityczne piekiełko, szukając raczej uniwersalnych prawd o naszej obecnej kondycji ludzkiej, a nie narodowej. I może dlatego „Ostatnia wieczerza" jest spektaklem z pewnością bardziej zasługującym na uwagę niż to osobliwe niby-polityczne theatrum, które tak bezwstydnie i bez opamiętania eksponują media (po obu stronach ustalonego podziału) – zachęcając nas do uczestnictwa w różnych ulicznych „eventach", manifestacjach z okazji albo i bez... Cóż, mawia się, że są one probierzem demokracji. Być może, ale tylko w tej postaci, w jakiej ją nam zaoferowano, gdzie stanowią swoisty wentyl bezpieczeństwa dla poczucia bezsilności biorącego się stąd, że niezależnie od wyników wyborów neoliberalne zasady gry trzymają nas w tym samym „złotym kaftanie bezpieczeństwa", jak to swego czasu ujął Thomas Friedman, gorący zwolennik tych rozwiązań (choć właściwie należałoby rzec: skrępowań). Ten kaftan już dawno okazał się licho i tandetnie pozłacany, jest za to coraz szczelniejszy. I niezależnie od zaklęć polityków na temat woli zmian, owe zmiany mogą mieć charakter jedynie drugorzędny, symboliczny, pozorny.

Swoją drogą, skoro już mowa o politykach, to swego czasu nieodżałowany amerykański komik stand-upowy, George Carlin (a coś z jego ducha zdaje się naprawdę unosić nad niektórymi poczynaniami Pomysłodalni), przytomnie zauważył: „Wszyscy narzekają na polityków i powtarzają, że są do dupy. A skąd oni się wzięli? Spadli z nieba? Przeszli przez membranę z niezależnej rzeczywistości? Pochodzą z naszych domów, rodzin, szkół, kościołów i biznesów. I to przez nas są wybierani".

Tyle tylko, że na ulicy, przy wtórze wzajemnych pokrzykiwań, okrzyków „ku czci" i „na pohybel" (ze zdecydowaną przewagą jednakowoż tych drugich), koncentrując się bez reszty na tym, by znaleźć się w najlepszym miejscu, które obejmą obiektywy aparatów i kamer i jak najbliżej mikrofonów - by móc się potem przejrzeć w (krzywym) zwierciadełku mediów - z natury rzeczy nie ma czasu ani miejsca na to by się nad tym zastanawiać. A szkoda.

Zatem także tym wszystkim, których jeszcze coś obchodzi i którzy gotowi są to zaświadczać wytrwale dołączając do swoich ulicznych plemion, rekomenduję z przekonaniem wybranie się na „Ostatnią wieczerzę", jeśli nawet nie zamiast na kolejne demonstracje, to przynajmniej w antrakcie między nimi. Z perspektywy proponowanej przez Latający Cyrk Idei naprawdę wiele rzeczy znacznie lepiej widać.

Stefan Adamski
Gazeta Świętojańska
12 stycznia 2017

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia