Polacy, nic się nie stało!

Jezus Maria, dziś znów jest mecz o wszystko! Piłkę oglądam ponad 70 lat i wiem, że w futbolu jak w teatrze - zawsze musi być jakiś lider - mówi Andrzej Łapicki.
Jacek Szczerba: Jak Andrzej Łapicki, aktor i kibic, widzi dzisiejszy mecz z Austrią? Andrzej Łapicki*: Będzie trudno. Rzucą się na nas. Nie są tacy słabi. Chorwację gnietli. Na nas wystarczą, obawiam się. Ale musimy wygrać, bo później Niemcy podłożą się Austrii. To jasne. Oni się już między sobą umówili na mundialu w 1982 r. - kosztem Algierii, która odpadła, choć wygrała z Niemcami. Cały świat się wtedy oburzał. Jezus Maria, dziś znów jest mecz o wszystko! Gramy z nożem na gardle. Ale jak nam ten nóż w gardło wbijają, to śpiewamy: "Polacy, nic się nie stało!". To jest wspaniała piosenka. Powinna być naszym drugim hymnem, bo jest w niej polski charakter: nic się nie stało, jedziemy dalej. Dlatego wszystko przetrzymaliśmy - i zabory, i przegrane powstania. To jest utwór, który u nas pasuje do wszystkiego, a już zwłaszcza do polityki. A jak pan zniósł porażkę z Niemcami? - Puściłem sobie w głowie taśmę ze wszystkimi ważnymi meczami, a piłkę oglądam ponad 70 lat, żeby znów sobie uświadomić, że zawsze musi być jakiś lider. Tak w drużynie, jak i w teatrze. Wtedy jest w porządku. A jak nie ma lidera, to od razu można iść do domu. Lider to jest facet, który sam wygrywa mecz, np. Maradona. U nas był Wilimowski, Deyna czy Boniek. Nie chodzi nawet o to, że lider strzela bramki. On ciągnie za sobą innych. Jak Ballack w niedzielnym meczu. Nie strzelił nam gola, ale oba wypracował. W teatrze liderem jest aktor czy reżyser? - Aktor, który jest na tyle atrakcyjny, że nadaje ton całemu przedstawieniu. Kto jest liderem w "Iwanowie", spektaklu, którym powrócił pan do aktorstwa po 12 latach? Gra w nim przecież tyle gwiazd. - Tam stało się coś, co zauważył tylko jeden recenzent - Łukasz Drewniak z "Dziennika". Napisał recenzję pt. "Żarłoczne tło". Tam tło zjadło to, co jest na przedzie. Tak może być. Podobnie w piłce liderem może być obrońca albo lewy pomocnik, niekoniecznie ten, kto stoi na desancie, jak Gerd Müller. U nas w meczu z Niemcami nie było lidera. Ja nie winię za to naszych chłopaków, oni z siebie siódme poty wylewali. Przecież Krzynówek ledwo dyszy, Smolarek nie może się przebić, bo jest chuchro. Jego tatuś to miał masę, nie dawał się przewrócić. Nasi nabierali się na kawały stare jak piłka. Że jeden gracz udaje, że jest spalony, a drugi wyskakuje z przeciwnej flanki, i jest dwóch z piłką na bramkarza. Zawodowi gracze nie powinni się na to nabierać. Boruca nie obwiniam o nic, bo to były sytuacje nie do obrony. On był w porządku, pięknie odbił strzał Ballacka. Za to Lehmann grał jak noga. Ja przy nim, grając podczas okupacji na bramce w podziemnej drużynie KS Błysk, byłem jak Ricardo Zamora. Ile on nam sytuacji stworzył! Wybijał jak w siatkówce - rączką. Nie pięścią. Pod nogi Krzynówkowi, a ten nie trafiał w bramkę. Tak samo Żurawskiemu. Czasem rozlegał się huk jak z armaty - to Lewandowski z 30 metrów walił w górną trybunę. Najlepszy był okrzyk, który moja córka, która nie jest kibicem, słyszała, gdy w czasie meczu poszła na spacer po Polu Mokotowskim. Kibice wymyślali Podolskiemu: - Niech się tylko ten Podolski pokaże na Pradze. Przebieg meczu trafnie oddał tytuł w "Przeglądzie Sportowym" - "Bezsilni". Inne gazety niepotrzebnie pompowały atmosferę. Że graliśmy lepiej niż na mundialu. Że Smolarek strzelił gola prawidłowo, bo nie był na spalonym. Ale przecież on strzelił pół godziny po gwizdku sędziego! I w ogóle ton był taki, że właściwie wygraliśmy. Że jesteśmy moralnymi zwycięzcami. I jeszcze podbijano to tym, że Kubica wygrał. A ja słyszałem nawet cyniczny dowcip, że 8 czerwca trzeba ogłosić dniem volksdeutscha, bo Podolski strzelił dwa gole dla Niemców, a Kubica wygrał w niemieckim bmw. - Mnie niektóre złote myśli Beenhakkera wydają się bez sensu: "Im dłużej my jesteśmy przy piłce, tym krócej przeciwnik". To może grajmy z nimi w dziada, to się zdenerwują. Ale w niedzielę żal mi było staruszka. Aż fioletowy się zrobił. Musiało mu ciśnienie skoczyć strasznie. Jak wysłał na boisko Piszczka, to znaczyło, że już nie widzi na oczy. Bo to przecież żart wystawiać faceta, który nie był na obozie, tylko gdzieś na wczasach. No ale Piszczek to zawodnik Herthy Berlin. - Siedzi tam na ławce. Bo to jest ta różnica: wszyscy nasi siedzą na Zachodzie na ławce, a tamci grają. Ale jest bardzo dobrze. Nie chcę nikomu odbierać nadziei. Sam też jej nie tracę, bo inaczej oglądanie piłki nie ma sensu. Dziś pewnie od początku będzie grał Roger. Tylko że Roger też nie strzela. Jak widzi bramkę, to dostaje drżączki i nie trafia w piłkę. Ale kornery bije dosyć ładnie. To już dużo. Bo ja mam podejrzenia, że z pracą treningową to u nas są zaległości. Przeczytałem kiedyś, że Beckham po treningu zostaje sam na półtorej godziny. Bierze chłopaczków od podawania piłek i rozstawia ich na boisku. Żadnemu z nich nie wolno się ruszyć. A sam centruje, żeby piłka kolejno spadała na głowę każdego z chłopaczków. Jak przez rok codziennie tak potrenuje, to potem jest szansa, że na meczu raz może mu taki numer wyjść. A u nas, co zdradził któryś z naszych matadorów, stałych fragmentów nie ćwiczą w ogóle. Może i racja, bo po co. Ja mówię tu w konwencji żartobliwej. A tak naprawdę serce kibica nie pozwala mi być zbytnim pesymistą. Poza tym boję się, że nie będę się mógł pokazać na Pradze. Wspomniał pan o ponad 70 latach oglądania futbolu. Co szczególnie utkwiło panu w pamięci? - Mecze przedwojenne. Na Legii widziałem np. mecz Polska - Niemcy - 1:1. Tłum był taki, że staranował bramę i wtargnął do środka. Ludzie siedzieli przy linii autowej. Jak Niemiec wybijał korner, to musiał błagać publikę, żeby się odsunęła, bo on nie może się rozpędzić do piłki. W meczu Polska - Szwajcaria - 1:1 - Dytko wybił piłkę z bramki ręką, ale sędzia nie zauważył. Najlepsze były eliminacje do mistrzostw świata - 4:0 z Jugosławią - w zimnym październiku 1937 r. Wilimowski strzelił jedną z bramek. Ten to kiwał! Ale to był twórczy drybling. Nie taki jak Rogera, który kiwa, żeby stracić piłkę. Transmisji meczu z finałów - 5:6 z Brazylią w Strasburgu - słuchałem w radiu. Najpierw było 4:4 i dogrywka. Grali na błocie. Leonidas zdjął buty. Widziałem zdjęcia - naprawdę grał boso! Wtedy sprawozdawcą był wspaniały Michał Frank. Nie histeryzował jak Wojciech Trojanowski, od lekkiej atletyki i tenisa. Miał ładny głos i bardzo spokojnie referował, co się dzieje na boisku. Teraz sprawozdawcy krzyczą i ciągle się plączą: - Spalony! - Nie, chyba niespalony. - Może tylko pół metra? - Z naszego stanowiska nie widać. - Chyba jednak był. - Zaraz będzie powtórka... Czy piłka nożna była wtedy rozrywką wyłącznie dla mas? Inteligencja na nią chodziła? - Chodziła. Na pierwszy mecz w życiu, w roku 1936, zaprowadził mnie ojciec, który był profesorem prawa rzymskiego, osobą dość dbającą o swój autorytet. Legia wygrała wtedy z Wartą Poznań 4:2. Potem chodziłem z kumplami. Wtedy jednak spokojnie można było wysłać dziecko na mecz - nikt nikogo nie bił. Ja byłem dziennikarzem pisma "Sport Szkolny", więc starsi chłopcy z liceum wysyłali mnie po bilety: - Kup na górną trybunę, tylko żeby słup nie zasłaniał, żeby było widać całą kombinację. Bilety kupowałem w Orbisie w Jerozolimskich. Czy powojenny świat aktorski, do którego pan już należał, chadzał na mecze? - Oczywiście, pamiętam, że przyjechał Partizan Belgrad i dołożył ŁKS-owi sześć czy osiem do zera. Zaskoczył naszych tempem. Dawniej, jak sędzia gwizdnął wolnego, to była cała ceremonia - ustawianie się, namawianie. W końcu rozpędzał się, przeważnie obrońca, i rąbał. A ci z Partizana grali od razu po gwizdku. W 1946 r., jako pierwsza ekipa radziecka, przyjechało Torpedo Moskwa. Z polską reprezentacją zremisowało 1:1. Bramkę dla nas strzelił Baran. Aleksander Zelwerowicz poprosił mnie, żebym go wziął na mecz. Dostaliśmy się na miejsca za bramką. On szalał. Tłukł laską w trybunę. Ciągle pytał, jak się nazywa ten, co strzelił. Więc mówię: - Baran. A on: - Nie żaden baran, tylko ten, co strzelił. Mieliśmy też aktorską drużynę piłkarską, której liderem był Adolf Dymsza. Dobrze grał, i to do późnych lat. Był szybki, stawiał drobne kroczki i oddawał suche strzały z krótkiego zamachu. Na treningu mówił do mnie [Łapicki naśladuje charakterystyczny styl mówienia Dymszy - j.sz.]: - Teraz strzelamy karne, kładź się. No i strzelał mi karne. W 1949 r., już w Warszawie, wystąpiłem w meczu aktorzy - dziennikarze. Przy karnym puściłem szmatę. Już miałem piłkę na ręce, ale wyłamała mi palec. Wyskoczył ze stawu. Ból potworny. Do dziś tego palca nie podnoszę [Łapicki kładzie prawą dłoń na stole, dźwiga wszystkie palce poza drugim od prawej - j.sz.]. A co będzie dalej na Euro? - O naszych nie będę więcej mówił. Z innych grup wyjdą: Portugalia i Czechy, Holandia i Włochy, Hiszpania i Szwecja. Finał przewiduję Niemcy -Włochy. Jako czarnego konia widzę Hiszpanów. Naprawdę mi zaimponowali. *Andrzej Łapicki Urodzony w 1924 r., wybitny aktor, reżyser teatralny, rektor warszawskiej Akademii Teatralnej, prezes ZASP. Z aktorstwem teatralnym pożegnał się w 1995 r., grając Radosta w "Ślubach panieńskich" Fredry w Teatrze Polskim, by w kwietniu tego roku powrócić jako hrabia Szabelski w "Iwanowie" Czechowa w Teatrze Narodowym. Koniec kariery reżyserskiej ogłosił w 2005 r., wystawiając w Polskim "EuroCity", również wg Fredry, swego ulubionego autora.
Jacek Szczerba
Gazeta Wyborcza
12 czerwca 2008
Portrety
Andrzej Łapicki

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...