Policzcie waszych Bogów
5. Międzynarodowy Festiwal Teatralny BOSKA KOMEDIARok temu festiwal Boska Komedia zaprosił nas na "Pomniki polskie"; teraz cykl premierowych przedstawień, produkowanych i współprodukowanych przez Łaźnię Nową, nosił tytuł "Niedowiara".
W tym neologizmie ukryte jest nasze współczesne wahanie: dlaczego wszystko, z czym spotykamy się w sferze duchowej, okazuje się nieustannie jakieś takie "niedo". Niedoskonałe i niedokonane? Czemu świadomie "nie dowierzamy" nikomu i nie umiemy uwierzyć w nic?
Sześć festiwalowych projektów i spektakli było skierowanych raczej do ludzi, którzy przeżyć duchowych i odczucia wspólnoty szukają nie w kościele, a w sztuce, w teatrze. Dla części wybranych przez Bartosza Szydłowskiego realizatorów religijny temat to chleb powszedni, ale byli wśród nich i tacy, którzy na to grząskie terytorium zapuścili się bodaj pierwszy raz. A my, banda laików na widowni, nie oczekiwaliśmy ewangelizacji, tylko spojrzeń unikalnych, heretyckich rytuałów, opowieści o tym, do czego wykorzystywana może być wiara albo niewiara. Różnorodność stylistyk poszczególnych przedstawień pokazywała, na jak wiele sposobów próbuje się dziś przemycić do teatru metafizykę, albo chociaż tęsknotę za nią.
Włączony w ostatniej chwili do programu szkolny projekt Wyrypajewa "UFO.Kontakt" stał się rozwinięciem tezy reżysera, że w istocie nie ma znaczenia, "czy człowiek wierzy w Boga czy nie wierzy, ważne jest, czy go zna". I to kategoryczne stwierdzenie było punktem odbicia dla kolejnych realizacji. Z kolei domknięciem tej dyskusji stał się traktujący o apostazji spektakl "Niewierni" Piotra Ratajczaka. Bo po wyrzeczeniu się miejsca we wspólnocie - a może jeszcze przed? - człowiek jest już w perspektywie duchowej absolutnie sam. I wtedy przychodzi do niego fałszywy lub prawdziwy prorok.
"Jezus Chrystus Zbawiciel" Michała Zadary miał być testem żywotności prowokacji Klausa Kinskiego, aktora, któremu przylepiono łatkę szaleńca i medium. Trzydzieści parę lat temu Kinski zdecydował się wypowiedzieć przed agresywną i drwiącą z niego kilkutysięczną publicznością fascynujący monolog o drugim przyjściu Chrystusa, rebeliancie poszukiwanym przez policję i anarchiście, który idzie ku biednym i wykluczonym, prostytutkom i ćpunom. Do analogii z Wielkim Inkwizytorem Dostojewskiego czy filmem Wajdy "Piłat i inni" Zadara dodał osobiste skojarzenie: "American Prayer" Doorsów. Dlatego to nie monodram, to koncert: poetycki tekst Kinskiego przeobraża się tu w melorecytowane frazy, punktowane improwizowaną muzyką. Jego aktorka Barbara Wysocka nie imituje żarliwości Kinskiego. Chce opowiedzieć o innym Jezusie, stawia na logikę, precyzję myśli, szuka w tekście pozytywnego przesłania, a nie krzyku rozpaczy. Podobną metodę Zadara z Wysocką zastosowali w swoim "Edypie", kiedy ciężarna aktorka czytała tragedię Sofoklesa, a my oglądaliśmy ruchy płodu w jej brzuchu, tak samo chłodni i racjonalni byli podczas inscenizowania "Księgi Rodzaju 2", również opowiadającej o religii i szaleństwie. Ale tym razem coś nie zadziałało. Czułem dystans i sztuczność sytuacji; och, zebrali się intelektualiści na scenie i widowni i zmieniają heretycki eksces albo eksperyment socjologiczny we wspólne rozwiązywanie matematycznego równania przy dźwiękach muzyki. Może trzeba było dać publiczności w twarz, zmusić nas do reakcji? A tak nie uwierzyłem, że przez Wysocką gada jakiś nowy Ewangelista.
Ascetyczna i brawurowo niemodna teatralnie "Pieta" Zenona Fajfera zrównywała emocjonalną cenę, jaką płaci się za kreację z kosztami moralnymi aktu założycielskiego nowej religii. Część pierwsza dwuosobowego przedstawienia to wariacja na temat "Mistrza i Małgorzaty", właściwie kolejny apokryf o Poncjuszu Piłacie i pisarzu, który opowiada jego historię. W trzeciej odsłonie dochodziła do głosu Matka Boża (Beata Schimscheiner), nie mogąca się pogodzić z rzezią niewiniątek, czująca się winną cierpienia innych matek. Czy tę dziecięcą hekatombę w ogóle można odkupić? Zabijanie jest u początku każdej religii.
"W pewien sierpniowy wieczór" [na zdjęciu], trailer przyszłego spektaklu Radka Rychcika, koncentrował się na zbrodni, jakiej członkowie bandy Charlesa Mansona dokonali na ciężarnej Sharon Tate i przyjaciołach Romana Polańskiego. Zdaniem Rychcika był to mord rytualny osadzony w kontekście sztuki i popkultury. Wyznawcy fałszywego proroka chodzili między usadzonymi na poduszkach widzami. Trzy piękne dziewczyny i metroseksualny chłopak dotykali nas jak dzieci-kwiaty, szeptali, przekazywali pożądanie. To była tylko uwertura do przemocy. Ściany galerii były schlapane krwią, tak samo jak ich hippisowskie stroje. Sharon Jaśminy Polak wykrzykiwała tytuły filmów, w których zagrała, Polański Tomka Nosińskiego zastygał w pretensjonalnych gestach bólu i rozpaczy. Chapman strzelał do Johna Lennona. Wszystkie zbrodnie Ameryki stawały się jedną. A straszne dziewczynki z bandy Mansona uśmiechały się tkliwie i tłumaczyły, czemu trzeba zabić, żeby zapanowała miłość i wolność. Bałem się ich, bardzo się bałem. Bo spektakl Rychcika wstrząsa - nie tyle za sprawą emocji, jakie wzbudza (stan zagrożenia wśród publiczności, przerażenie na widok symbolicznych gestów dźgania ręką-nożem kobiety w ciąży), ile zestawieniami pojęć i wartości. Zabójstwo jest tu rewersem seksu, sztuka lustrem zbrodni, a chora ideologia - religii. Hollywoodzka gwiazdka staje się bogiem-idolem, którego trzeba zabić, żeby oczyścić świat, bo już innych bogów nie znamy.
W najmniej udanym projekcie "Boskiej", w "Karle, Downie i innych żywiołach" mieli pojawić się bohaterowie, w których na równych prawach istnieje świętość i kłamstwo. Ale reżyser Wiktor Rubin przyłożył do enigmatycznego tekstu Jolanty Janiczak estetykę, która jeszcze bardziej rozczłonkowuje i zaciemnia, a nie rozjaśnia dramat. Nie pytamy już o sens inności, tylko w ogóle o sens działań scenicznych. Postaci rozmywają się, świata nie ma, dialogi trafiają w pustkę. Rubin ratował, co mógł z tej katastrofy, sięgając po pomysł z głośnego 12-godzinnego spektaklu z berlińskiego Pra-teru "Jan Gabriel Borkman", w którym aktor grający adwokata liczył po niemiecku w najbardziej ekstremalnej wersji bodaj do 5000. I u Rubina to liczenie nie wiadomo czego przez aktorów stało się wartością samą w sobie. Bo jeśli liczba pojawia się w spektaklu o Bogu, to wtedy hipotetyczny Bóg jest jak liczba - nieskończony i nieprzenikniony. Liczy się na jego istnienie lub nieistnienie. I liczy się widzów, jacy jeszcze pozostali na widowni. Byłem jednym z ostatnich, którzy wytrwali. Nie najgorsza to perspektywa w obliczu wieczności. W końcu tam trzeba mieć przede wszystkim sakramencką cierpliwość.