Policzek wymierzony Polakom

"Ślub" - reż. Eimuntas Nekrošius - Teatr Narodowy w Warszawie

Tak właśnie, jako szyderczy policzek wymierzony Polakom odbieram wystawienie "Ślubu" Witolda Gombrowicza na scenie Teatru Narodowego w Warszawie w reżyserii Eimuntasa Nekrošiusa. Dodajmy, w roku obchodów stulecia odzyskania niepodległości naszej Ojczyzny. Wydawałoby się, że kto jak kto, ale narodowa scena ma obowiązek uczczenia tej tak wyjątkowej daty w naszych dziejach. Powtarzam: uczczenia. Tymczasem już sam wybór pisarza i jego utworu budzi sprzeciw.

Trudno bowiem mówić o "uczczeniu", gdy wiadomo, iż Gombrowicz krytykancko odnosił się do wartości zawartych w polskiej tradycji, polskim obyczaju, naszej wierze katolickiej. Wyśmiewał bohaterstwo Polaków na przestrzeni dziejów. Twórczość Gombrowicza ma charakter prześmiewczy w stosunku do tego, co stanowi o tożsamości Polaków. Naigrywanie się z Armii Krajowej, z konspiracji, tradycji szlacheckiej, wartości narodowych (na przykład dyskredytacja romantyków, których dzieła budowały ducha narodowego), religijnych jest uderzeniem w podwaliny naszej polskiej tożsamości.

Nieżyjący już wybitny polski pisarz i wielki patriota Jerzy Narbutt, zapytany kiedyś o Gombrowicza, powiedział, że to wprawdzie mistrz słowa, ale grafoman myśli i że w tym zachłystywaniu się Gombrowiczem nie dostrzega się antypolskich przesłań w jego twórczości. Nic dodać, nic ująć. Ta snobistyczna moda na Gombrowicza ma swoje powody. Otóż karykaturowanie Kościoła katolickiego i wartości narodowych idealnie wpisuje się w dzisiejszą ideologię tzw. poprawności politycznej. Ponadto zaproszenie litewskiego reżysera, który nie tak dawno na tej samej scenie dokonał rzezi na "Dziadach" Mickiewicza, bezczelnie kpiąc z Polaków, jest dla mnie sytuacją całkowicie niezrozumiałą. Tym bardziej że i w obecnym przedstawieniu "Ślubu" Nekrošius wyraźnie daje sygnały, jaki jest jego stosunek do Polaków, do naszego patriotyzmu, do Kościoła katolickiego.

A po trzecie spektakl jest przedsięwzięciem całkowicie nieudanym. Przy tym bluźnierczy i obrazoburczy. Z jakiego powodu postać Biskupa Pandulfa powierzył reżyser nie aktorowi, lecz aktorce? Gra go Magdalena Warzecha. Dlaczego Danuta Stenka występuje w dwóch rolach diametralnie sobie przeciwstawnych? Pod każdym względem. Jest matką Henryka i zarazem jego narzeczoną, Mańką. To zespolenie postaci matki i narzeczonej przywodzi na myśl jakiś rodzaj zboczenia przeciwko naturze. Wiem, że w trwającej obecnie lewackiej rewolucji obyczajowej, moralnej próbuje się widza nakłonić, by rozmaite dewiacje uznał za normę. No ale przecież istnieje jakaś granica nawet dla środowisk lewacko-liberalnych. W jakim celu Jerzy Radziwiłowicz (ojciec Henryka), karykaturalnie wykrzykując słowa: "O mój Jezusie Nazareński", wypowiada modlitwę "W imię Ojca i Syna", wykrzywiając się przy tym, jakby dostał skrętu kiszek, co powoduje śmiech na widowni. A chórek skrzekliwymi głosami wołający: "O rany Chrystusa", jeszcze bardziej rozśmiesza widownię.

Chaos narracyjny, bezsens, nuda, dziwaczne gesty, miny i zachowania aktorów zgrywających się i wygłupiających - tak wygląda ostatnia w tym sezonie premiera. Aktorzy, cóż, że o znanych nazwiskach, kiedy bezradnie błąkają się po scenie i najwidoczniej nie wiedzą, kogo grają i w jakim celu. Ten problem mają nie tylko młodzi aktorzy, jak Mateusz Rusin jako Henryk czy Karol Dziuba w roli Władzia, ale też aktorzy o ogromnym przecież dorobku. Dość spojrzeć na "ospałą" minę Jerzego Radziwiłowicza czy na Danutę Stenkę, której, prawdę mówiąc, trudno się dziwić: bycie jednocześnie matką i narzeczoną własnego syna to naprawdę szatańskie wyzwanie. Aby wymyśleć coś takiego, trzeba chyba być w tzw. pijanym widzie. Uważam, że swoje porażki aktorzy zawdzięczają w dużej mierze nieudolności reżyserskiej Eimuntasa Nekrošiusa, który, jak widać, sam nie wie, jaką drogą idzie i w jakim celu.

Zastanawia mnie, do jakiego adresata skierowana jest ta tandeta pseudoartystyczna na jarmarcznym poziomie i o całkowitej pustce umysłowej. Dziwi mnie też reakcja publiczności. Czyżby oczekiwania widzów zaspokajały się taką miernotą? Czy naprawdę już doszczętnie "wymarła" prawdziwa, inteligentna, wymagająca publiczność?

Przy okazji warto zauważyć, że w obecnym czasie wysiłek intelektualny w realizacji przedstawień nie wchodzi w rachubę. Najczęściej puste miejsce po warstwie intelektualnej reżyserzy wypełniają obscenami i wulgaryzmami. To jest ta nowa estetyka prowadząca do odmóżdżenia teatru i publiczności.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
20 sierpnia 2018

Książka tygodnia

Musical nieznany. Polskie inscenizacje musicalowe w latach 1961-1986
Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie
Grzegorz Lewandowski

Trailer tygodnia