Politycy stali się celebrytami
rozmowa z Michałem BajoremRozmowa z Michałem Bajorem. Artysta mówi o nowym albumie z piosenkami Kofty i Grechuty i drugim obiegu sztuki:
Zdaniem wielu artystów płyty się nie sprzedają. A pan nagrał podwójny album z piosenkami Marka Grechuty i Jonasza Kofty. Przemawia przez pana brak znajomości rynku, pycha czy naiwność?
- Nie jeżdżę stale z tym samym repertuarem, bo nie lubię odcinać kuponów. Przyzwyczaiłem też swoją publiczność, że co dwa lata wydaję płytę. Dzięki temu gram dużo koncertów. Każdy kompakt to 250 występów w ciągu dwóch sezonów.
Rockowe gwiazdy też mogłyby się chwalić. Ale nie wspominają o chałturach.
- Nie wiem, o czym pan mówi. Występuje w filharmonii w Chicago z wielką orkiestrą albo zapełniam polskie opery, filharmonie czy teatry. Nie śpiewam w klubikach, z akompaniamentem gitary - do kaloryfera.
A mówi się, że w Polsce nie ma gdzie koncertować.
- Gram też w domach kultury. Czasami jest zimno, garderoba bywa zaniedbana, ale wychodzę z założenia, że jeżeli robaki nie chodzą mi po głowie, a w miejscowym hotelu działa ogrzewanie i mam łazienkę - nie ma co narzekać. Najważniejsze, że ludzie kupują wcale nie tanie bilety na moje koncerty. Czekamy na siebie.
Nie wszyscy.
- Jedni mnie kochają, inni nienawidzą. I tak jest dobrze. Najgorzej smakuje letnia zupa i ciepłe piwo.
A bycie gwiazdą komercyjnego radia?
- Nie będę śpiewał "tra la la la, bum cyk cyk, aj lowju". Nie chcę schlebiać gustom wszystkich. Szukam złotego środka. Od kilku lat nie nazywam już swoich płyt "aktorskimi". To jest pop literacki. Np. Piotr Rubik, który był moim akompaniatorem, napisał dla mnie pięćdziesiąt piosenek. Zapraszam do współpracy różnych, również młodych kompozytorów i proponuję więcej melodyjności niż dawniej. Teksty wciąż są od najlepszych.
Można odnieść wrażenie, że mamy zafałszowany obraz polskiej muzyki. Najgłośniej jest o Dodzie, tymczasem wielu oryginalnych artystów pozostaje niezauważonych.
- Tak wielu nas nie ma. I może dlatego nie czujemy oddechu na plecach, tak jak wykonawcy pop. Los celebrytów jest smutny. Cieszą się popularnością krótko, a po nich przychodzą następni. Żal mi tych często utalentowanych młodych ludzi, o których rozwój nikt nie dba. Menedżerom i wydawcom chodzi tylko o szybką kasę. A co będzie potem?
Co mogą robić ludzie, którym nie odpowiada muzyka lansowana przez największe media?
- Zakładają fora internetowe, fan kluby. Internet dał im niezależność.
To jest drugi obieg dzisiejszej kultury?
- Problem polega na tym, że w pierwszym obiegu konkurencję stanowią również politycy. Oni chcą być najważniejszymi celebrytami. Grają, tańczą, śpiewają, przebierają się, uczestniczą w sesjach fotograficznych. Włączając telewizję albo radio, mam wrażenie, że biorę udział w ich niekończącym się talk show. Czasami nawet mówią o Polsce, ale jak mogę być pewien, czy to nie jest kolejny kawał w ich satyrycznym programie? Uważam, że brak pokory politycznych celebrytów bierze się stąd, że zostali rozkapryszeni przez media. Gdyby pozwolić im na występy tylko w nagrodę za to, że coś zrobili - działoby się u nas znacznie lepiej. Mieliby więcej czasu na pracę dla kraju. A mam wrażenie, że większość pracuje tylko na siebie.
Jakie były pana spotkania z Grechutą i Koftą?
- Jestem opolaninem, pierwsze festiwale oglądałem mając pięć lat. Pamiętam młodą Ewę Demarczyk i Wojciecha Młynarskiego. Jak przez mgłę, ale pamiętam. Potem był Marek Grechuta - wiecznie rozpromieniony. I Jonasz Kofta - szalony, z rozwianym włosem, ze swoją muzą Jagą. Kiedy napisał musical "Kompot", brałem w nim udział. Dawał świetne rady. Czasami mocne. Mówił, co mu się nie podoba, co jest płaskie, nieprzemyślane. Ale kiedy pochwalił - to było coś. Gdy mu zaśpiewałem "Popołudnie" wzruszył się. Przy "Femme fatale" śmiał się. To były dla mnie największe nagrody.
A Grechuta?
- Znałem go słabiej. Po wspólnym występie z Krysią Jandą poszliśmy wszyscy do mnie na kolację. Wiele o Marku opowiadała mi jego żona i muza, Danuta. Był taki moment, że zwątpił w śpiewanie, wspominał o architekturze, którą rzucił dla muzyki. Danusia powiedziała wtedy: ależ Marku, ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Po dwóch dniach przyszedł z tekstem szlagieru. Z Jonaszem zdarzyła się podobna historia. Dostał od Włodzimierza Nahornego muzykę z tytułem "Jej portret". Ale pomysł na tekst nie przychodził. W końcu poradził się żony: Jaga, co ja mam napisać? Usłyszał: a czy ty wiesz naprawdę, jaka jestem? Zdziwił się. No to masz piosenkę - dodała.
Debiutował pan w Sopocie mając 16 lat. Jak pan ocenia dzisiejsze festiwale piosenki?
- Na każdym jest z pewnością kilka ciekawych wydarzeń, ale to, że konkurują ze sobą sprawia, że trudno powiedzieć, który jest najważniejszy. Nominalnie TVN-u. Jednak widz ma prawo czuć się zagubiony. Właśnie na festiwalach, widać że brakuje pomysłu na młodzież. Tylko Maria Peszek i Gaba Kulka umieją kreować się samodzielnie. Imprezy muzyczne na antenie tracą również dlatego, że zajmują się głównie zarabianiem na sms-ach. A kiedy telewidz otrzymuje coś wartościowego, jak koncert piosenek Czesława Niemena, emitowana jest reklama kiełbasy.
Ma pan jeszcze ochotę na film?
- Tęsknię za nim. Przecież dzięki kinu poznałem najwybitniejszych polskich reżyserów, takich jak Edward Żebrowski, Feliks Falk, Filip Bajon, Krzysztof Kieślowski, Wojciech Marczewski czy Jerzy Kawalerowicz. Zagrałem też w nominowanym do Oskara filmie Istvana Sabo "Hanussen". Ale po "Quo vadis" wolałbym coś współczesnego. Rolę dziennikarza albo bankowca. Człowieka, który ma problemy ze swoją wrażliwością. Czekam na propozycje.