Polska pieprzy trzy po trzy

"Trzy po trzy" - reżyseria: Rudolf Zioło - Teatr Śląski w Katowicach,

Katowickie " Trzy po trzy" jawnie szarga świętościami, nieledwie szydzi z naszej narodowej tromtadracji. Potrząsa sumieniami tak mocno, że aż wióry lecą. Symbole narodowe i religijne ujęto w ironiczny cudzysłów.

Kilka tygodni przed tą premierą spotkałem w pubie pewnego młodego człowieka, kiedyś mojego studenta, który zaprosił mnie do swojego stolika, chcąc pogadać o swoich doświadczeniach emigranta, co to właśnie powrócił na ojczyzny łono. Skarżył się, że my, Polacy, jesteśmy źle traktowani przez ludzi Zachodu. Dopytywał się, czy nie boję się, że kiedyś wszyscy będziemy pariasami Europy, wykonującymi tylko podrzędne zawody. Mówił też o swoich lekturach. Był świeżo po Trzy po trzy Fredry i zachwycał się tym utworem, uznając, że jest "kwintesencją polskości". Mocno mnie tym zaskoczył, bo nie krył przekonań narodowca, który bez zastrzeżeń utożsamia się z poglądami głoszonymi na przykład na łamach "Gazety Polskiej". 

Po obejrzeniu katowickiego spektaklu pomyślałem o tym młodym inteligentnym człowieku i o rozczarowaniu, jakie przeżyłby, gdyby rzecz tę zobaczył. Sądzę, że przedstawienie Rudolfa Zioły nie mogłoby mu się spodobać, bo nie tyle gorycz wymieszana z nostalgią w nim wygrywa, co ostry sarkazm, a delikatną ironię zastąpiono kpiną. Tak, tu jawnie szarga się świętościami, nieledwie szydzi z naszej narodowej tromtadracji. Potrząsa sumieniami tak mocno, że aż wióry lecą. Symbole narodowe i religijne ujęto w ironiczny cudzysłów. Nic ma wątpliwości - to jest Fredro czytany poprzez tradycję teatru i dramatu groteski (najwyraźniej czuje się "ducha" Gombrowicza), i nawet nie chodzi o liczne inkrustacje z tekstów innych autorów, świadome zapożyczenia, cytaty literackie i aluzje do ikonografii narodowej, także tej współczesnej, przepuszczonej przez zbanalizowane medialne sito. Rzecz w tonacji i celach, ku którym zmierza ta inscenizacja. Pamiętnikarska gawęda przerobiona została w serie etiud aktorskich, ciąg pretekstów do rozważań na temat narodowych mitów, marzeń i niespełnień. 

Aktorzy, podzieleni na "typy polskie", dobrze sobie radzą, poddając się surowym regułom gry zespołowej, przypominającej estetykę teatrów offowych lat 70. minionego stulecia. Bywają zabawni, groteskowi, namiętnie ekspresyjni (Andrzej Dopierała, Jerzy Kuczera, Janusz Łago-dziński, Artur Święs, Grzegorz Przybył, Marek Rachoń, Michał Rolnicki, Maciej Wizner; role kobiece są zdecydowanie mniej eksponowane - tylko wyobrażenie Matki Boskiej Częstochowskiej w wykonaniu Aliny Chechelskiej wymagało poważniejszych przygotowań). Niektóre sceny zręcznie i pomysłowo zostały pokazane. Napoleońskie walki żołnierskiej wspólnoty nacechowane zostały dowcipem i jadem. Aktorzy, w czarnych uniformach nawiązujących i do tradycji, i do współczesności, z przylepionymi epoletami albo machający malutkimi chorągiewkami biało-czerwonymi, kpią z mitu bohaterszczyzny. Polakom marzy się ojczyzna od morza do morza, bogobojna i sprawiedliwa. Ale przecież wewnętrznie rozszarpywana jest sporami, irracjonalnymi lękami, śmiesznostkami i kompleksami. Stąd - to też ładne sceny - walka na hasła, na trafność polskich przysłów, na romantyczne slogany poetyckie. To są momenty najzabawniejsze, bo zamiast koni nasi dzielni wojacy wciąż poruszają się na krzesłach. Scenografia umowna i sztuczna. Na początku landszaft polski a\'la Chełmoński. A potem niemal pusta scena, przez którą przejedzie czołg-zabawka albo - w finale - pojawi się miniaturka polskiego dworku. Powtórzmy: Fredro rozpisany na głosy, polifoniczny i ponadczasowy, jest tu tylko pretekstem. Wszystko się powtarza, nasze narodowe przywary dziwnie się nie zmieniają, a prawdziwe uniesienia patriotyczne giną niczym "Solidarnościowe" mity i nadzieje. Polska jest unurzana w gadulstwie. Pieprzy trzy po trzy. 

Gdyby próbować w ten sposób opisywać gęstwinę przesłań zawartych w katowickim przedstawieniu, ułożył - by się z tego obrazoburczy eseik albo ostry publicystyczny tekst. Na pewno silnie politycznie zabarwiony, emocjonalnie nieobojętny. Zresztą sam spektakl przypomina rozdrobnioną, podzieloną na wiele podrozdziałów rozprawę. Jest stylistycznie czysty, jednorodny, przemyślany już na poziomie adaptacji, bo przecież opowiastki Fredry, pisane w pierwszej osobie liczby pojedynczej, trzeba było powkładać w usta aktorów i próbować je zdialogizować. 

Co z tego, skoro ten spektakl mimo tych wielkich wysiłków intelektualnych, mimo udanego wprowadzenia aktorów w konwencje i style gry na co dzień przez nich niepraktykowane, bardzo rozczarowuje. To przypadek teatru skrajnie wykoncypowanego, wydumanego, zrobionego "zza biurka", wyłaniającego się nie tyle z inwencji i energii zgromadzonej na scenie podczas prób, co z wyspeku-lowanej przez reżysera lektury, sztucznie przełożonej na działania aktorskie. Ambicja "przekroczenia" Fredry, odejścia od epoki napoleońskiej i nachalnego dotarcia do dnia dzisiejszego, zgubiła Ziołę. Ten spektakl, wbrew intencjom, niczego nowego nam do naszego obrazu "wiecznej polskości" nie dodaje. Jest emocjonalnie jałowy i nuży, choć aktorzy - jak powiadam - zrobili wszystko, by się zmieścić w nade-kspresyjnej konwencji niby-offowej, która jednak strasznie się już zużyła i zalatuje naftaliną. Jestem pewny, że on nie trafi w emocje młodych widzów, dla których - zdaje się - miała to być lekcja nowoczesnego i krytycznego spoglądania na narodową tradycję. Mimo groteskowego tonu pedał nie został dociśnięty do oporu, jak zdarza się to np. w politycznych spektaklach Jana Klaty. Niechby ten spektakl rzeczywiście obrażał i bulwersował. Ale i tego nie ma. Publiczność starsza, także ta nie lubiąca narodowego samobiczowa-nia na scenie i nie gustująca w publicystyce np. "Gazety Wyborczej", co najwyżej wzruszy z lekceważeniem ramionami.

Krzysztof Karwat
Śląsk nr 3
23 marca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia