Polska to piękny kraj!

rozmowa z Alexandrem Marquezy'em, aktorem Teatru Arka z Wrocławia

Nie chcemy być traktowani jako teatr niepełnosprawny. Chcemy, by traktowano „Arkę" jako formę teatralną, pewien nurt, nie jako hybrydę. Oczekujemy akceptacji ze strony urzędników. Polska jest pięknym krajem, Polacy to piękni ludzie. Muszą tylko mniej rozmyślać o bolesnej historii. Nie wolno im o niej zapomnieć, ale nie mogą pozwolić, by ich czyniła nieszczęśliwymi. - mówi o Teatrze Arka jego aktor Alexandre Marquezy.

Z Alexandrem Marquezy'em rozmawia Grzegorz Ćwiertniewicz, recenzent dolnośląskiego oddziału Dziennika Teatralnego.

Grzegorz Ćwiertniewicz: Wydawało się, że Pana kariera aktorska będzie rozwijała się w słodkiej Francji. Świadczyły o tym pierwsze sukcesy. Skąd decyzja o przyjeździe do Polski?

Alexandre Marquezy: Bywałem we francuskich teatrach. Zdążyłem poznać zasady, jakimi się rządzą. Nie odpowiadał mi panujący w nich konformizm. Dla Francuzów najważniejszy był święty Molier! Można było realizować spektakle, ale należało pamiętać o najwybitniejszym komediopisarzu francuskim, Jeanie Baptyście Poquelin. Zapragnąłem czegoś innego. Zarówno jako aktor i jako widz. Miałem wtedy nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. To był najwłaściwszy czas na zamiany. Uświadomiłem sobie, że muszę podjąć jakąś decyzję: albo akceptuję teatr, który mi się proponuje, zakładam rodzinę i dążę do stabilizacji, albo wyruszam w poszukiwaniu nowych wyzwań. Żona dyrektora Teatru w Lasson we Francji w latach sześćdziesiątych XX wieku była w Polsce. Zrobiła u Grotowskiego spektakl. To właśnie od niej usłyszałem o Grotowskim. Swoimi opowieściami zachęciła mnie do obrania nowej drogi. Postawiłem przed sobą dwie możliwości: Włochy i commedia dell'arte albo bardzo otwarty Wschód. Ze względów osobistych wygrał Wschód. Mój dziadek był Rosjaninem. Walczył w Białej Gwardii. Nie znałem go osobiście, jedynie z pięknych opowieści mojej babci. Mam w sobie ducha, z którego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Tak naprawdę Francja jest bliskim sąsiadem Polski. Oddziela nas wspólny sąsiad, Niemcy. Zastanawiałem się, w którą stronę pójść. Co prawda pozostałem w Polsce, nie poszedłem dalej. Jak do tego doszło? We Francji miałem duże mieszkanie. W pewnym momencie zamieszkali u mnie Polacy, pracujący przy zbiorze winogron. Żyliśmy tak trochę na sposób hipisowski. Cieszyłem się, że mogłem im pomóc. Poznaliśmy się. To było na rok przed moją decyzją. Wyjechali, ale za rok przyjechali ponownie. We wrześniu, kiedy ich praca sezonowa dobiegła końca i szykowali się do powrotu do Polski, oznajmiłem im: „Jadę z wami!". I wyruszyliśmy autostopem. Żyłem z nimi przez kilka miesięcy w Warszawie, w Łodzi. Nie znałem języka polskiego. Przyjechałam tutaj na kilka miesięcy, żeby zorientować się w sytuacji. Ten czas wykorzystywałem na poznawanie repertuarów polskich teatrów. Bariera językowa była dosyć mocna. Pozostawał język angielski, który u prawdziwego Francuza nie jest wystarczająco płynny. Zależało mi, by jak najszybciej opanować język polski. W Łodzi udało mi się zdobyć pieniądze z Alliance Francaise na wykonanie własnej wystawy fotograficznej, ukazującej to miasto z mojej perspektywy. Nic więcej zrobić nie mogłem. Później był Wrocław.

Wcześniej występował Pan w niezależnym Teatrze w Lasson. Jak wspomina Pan tę niezależność?

- Byliśmy uzależnieni od całego systemu administracyjnego, który nas wspierał. Również finansowo. Podczas realizacji spektakli, musieliśmy pamiętać o oczekiwaniach władzy. Wszystko sprowadzało się zaś do Moliera. Kiedy zrobiliśmy sztukę bardziej współczesną, na podstawie tekstu niemieckiego aktora, scenarzysty i reżysera teatralnego, nie została ona przez władzę zaakceptowana. Teatr w Lasson był teatrem prywatnym, którego niezależność zależała od władz. Wymuszono zamknięcie teatru. Smutny finał ciekawej działalności!

W 1996 roku trafił Pan do wrocławskiego Teatru "Arka". Jak doszło do spotkania z jego założycielką, Renatą Jasińską?

- To jest bardzo zabawna sytuacja. Przyznaję się, że nie do końca wiedziałem, jak funkcjonują teatry w Polsce. Znalazłem czarno- białą gazetę, zawierającą repertuary polskich teatrów z różnych miast. Skupiłem się w końcu na instytucjach wrocławskich. Zacząłem od wielkich teatrów. Odwiedziłem Teatr Polski i Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda Wiercińskiego. Złożyłem dokumenty. Miałem też szczęście porozmawiać z ówczesnym dyrektorem Teatru Polskiego, panem Jackiem Wekslerem, który obiecał, że skontaktuje się ze mną. Do dzisiaj czekam na jego telefon (śmiech). W obecnej sytuacji cieszę się, że właśnie tak wyszło. Pukałem do drzwi wielu teatrów. Spotkałem wiele interesujących osób, na przykład Marka Tybura z Teatru Kalong i panią Renatę Jasińską z Teatru „Arka". Jasińska była najbardziej otwarta. Zaprosiła mnie na casting. W zasadzie miałem pokazać krótką improwizację. Wybrałem dla siebie rolę, oszczędną w słowach. Zagrałem człowieka, który wygrał w Totolotka i który miał przy sobie zwycięski kupon, ale nie pamiętał, gdzie dokładnie go schował. Pani dyrektor dała mi szansę. Na początku mojej kariery w „Arce" żonglowałem w tle przedstawienia. Z każdym dniem coraz lepiej mówiłem po polsku. Z tą nauką wiąże się inna komiczna historia. Powrócę na chwilę do Łodzi. Otóż mama mojego kolegi, by wymusić na mnie naukę języka polskiego, robiła mi listę zakupów. To miało mnie otworzyć na konwersację z Polakami. Pewnego razu na kartce znalazł się ser (dwadzieścia dekagramów sera). Poszedłem do małego sklepiku. Pani w białej czapce zapytała oschle: „Biały czy żółty?" Doznałem szoku. We Francji mieliśmy powyżej trzystu gatunków sera, a kobieta każe mi wybrać między dwoma... Myślałem sobie, o co chodzi? Odkryłem, że produkcja serów w Polsce nie była aż tak rozwinięta, jak we Francji. Wspominam tę sytuację jako bardzo ciekawe doświadczenie. Tak, jak powiedziałem, dałem sobie trzy miesiące na odnalezienie się w polskich realiach. Udało mi się. Dostałem szansę na rozwijanie teatralnej pasji. Zostałem!

Postawił Pan wszystko na jedną kartę i nigdy nie myślał o powrocie w rodzinne strony, bogatszy o nowe doświadczenia?

- O powrocie nie myślałem, ale przyznaję, że regularnie odwiedzam Francję. Mam okazję obserwować, co się tam dzieje. Podróże do Francji stały się łatwiejsze od chwili, gdy Polska wstąpiła do Unii Europejskiej.

Czy Molier również współcześnie króluje na francuskich scenach teatralnych?

- Wydaje mi się, że tak. Odkąd mieszkam w Polsce, przestałem się tym specjalnie interesować. O francuskim życiu kulturalnym staram się dowiadywać z różnych mediów. Jednakże nie śledzę tych informacji na bieżąco. Ariane Mnouchkine, francuska reżyserka teatralna i filmowa oraz scenarzystka, dziś już starsza pani, w dalszym ciągu zajmuje się Molierem. W jej przekonaniu święta komedia francuska jest dumą całego kraju. Francuzi są bardzo dumnym narodem. Stąd kogut stanowi symbol Francji. Prawdą jest, że czasami ta francuska duma bywa irytująca dla innych narodów.

Czy Renata Jasińska, dyrektorka Teatru „Arka" powiedziała Panu na początku współpracy, czego oczekuje?

- Renacie Jasińskiej spodobało się moje szaleństwo! To, że wszystko jest u mnie możliwe. Zostawiłem swoje sprawy we Francji i przyjechałam do Polski pełen energii. Wierzyłem też, że uda mi się zrealizować moją misję.

Dlaczego Grotowski wywarł na Panu tak ogromne wrażenie?

- Zafascynowałem się jego metodą pracy nad człowiekiem, eksperymentowaniem na sobie. Grotowski próbował wydobyć z człowieka prawdę. Jeżeli aktor z taką myślą wychodzi na scenę, jest gotowy na niej umrzeć. Aktorzy swoją energią, magią powinni zaczarować widownię. Nie chodzi tylko o grę na scenie, ale o bycie na niej całym sobą. Jest różnica pomiędzy „być" a „grać". Człowiek stanowi źródło prawdy, którą należy z niego wydobyć. To jest bardzo trudne, ponieważ każdy lubi się chronić. Otwieranie się sprawia nam ból.

Na deskach Teatru „Arka", obok aktorów pełnosprawnych występują aktorzy niepełnosprawni. Najwyższa pora, by przestać trzymać się bezsensownego podziału. Dla mnie osoby występujące na scenie, grające w przedstawieniach, są po prostu aktorami. Zgadza się Pan ze mną?

- Spieram się z określeniem „adepci". Pani Renata Jasińską podjęła ogromny trud. Chce zmienić sposób myślenia społeczeństwa i urzędników, którzy potrzebują czuć się bezpiecznie i dlatego klasyfikują ludzi. Zapomina się, że człowiek jest człowiekiem. Dyplomowani aktorzy też bronią swojego statusu. Przypominają o swoim wykształceniu. Wydaje mi się, że zapomnieli, że to człowiek decyduje, kim chce być i kim staje się na skutek podjętych działań. Może chcieć zostać aktorem, być przy tym sobą i wypełniać swoją misję wobec otoczenia. „Jestem aktorem, mam papiery i rolę. Nie muszę się męczyć, żeby dać z siebie więcej. To mi wystarczy". To bardzo błędne myślenie. Etykietka nie idzie w parze z człowieczeństwem. Dyplom wcale nie musi świadczyć o bardzo dobrym przygotowaniu. Prawdą jest, że aktorzy niepełnosprawni wymagają dużej uwagi aktorów pełnosprawnych, wymagają więcej czasu, więcej ćwiczeń. Ale wszyscy pracują dla osiągnięcia wspólnego celu.

Jakie założenia jednego z najważniejszych reformatorów teatru XX wieku, Jerzego Grotowskiego, stara się Pan realizować w Teatrze "Arka"?

- Staram się być sobą. Wielkie szczęście mnie spotkało, że dzięki panie Renacie mogę wyrażać siebie. Mamy wspólny cel. Aktorzy mogą poznawać samych siebie. Teatr prywatny jest formą wolności. Nie uciekniemy jednak w pełni od odgórnych oczekiwań, wymagań. Przypomniała mi się w tym momencie piękna fabuła bajki Jeana de la Fontaine „Pies i wilk". My tracimy część naszej wolności. Musimy jednak jako teatr wywiązywać się z przyjętej misji, a nie ograniczać się do zaleceń władzy. Inność, otwartość- oto najważniejsze aspekty.

Występuje Pan w niemal wszystkich spektaklach wystawionych przez Teatr "Arka". W którym z nich ukazuje Pan w pełni swój kunszt aktorski? Który jest tym ulubionym?

- Spektakl „Nieodwracalne", inspirowany książką Erica - Emmanuela Schmitta „Przypadek Adolfa H.". Pojawia się pytanie, co by było, gdyby Adolf Hitler dostał się do Wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych i realizował się jako artysta, nie jako władca. Dowiedziałem się, że niektórzy ludzi przychodzą na ten spektakl niejednokrotnie, właśnie po to, żeby mnie zobaczyć. To dla mnie wielki zaszczyt. Grając tę rolę przez godzinę i dwadzieścia minut, pięknie się nią bawię. Realizuję się fizycznie, jestem cały czas na scenie, takim małym, nerwowym maniakiem (śmiech). Toczy się akcja, rośnie napięcie. Starałem się nie oglądać dokumentów związanych z postacią Hitlera. Chodziło mi bardziej o aspekt psychologiczny, o jego wnętrze. Niektórzy twierdzą, że jestem do niego bardzo do niego. Uważam, że aktor powinien być również kameleonem psychicznym: nie musi być gruby, żeby grać grubego. Najważniejsze jest jego wnętrze. Dokonałem analizy psychiki mojego bohatera. To w tym spektaklu oddaję swoją prawdziwość. Z szacunku do widza. Dzięki temu następuje wymiana energetyczna. Swoją energię przekazujemy widzom, a oni oddają nam swoje ciepło. I to wędruje ku górze. W tym spektaklu dzieje się właśnie tak, to jest piękne. To są smaczne momenty w pracy aktora. Przedstawienie mówi o tym, czym jest władza. I ja czuję w środku taką bestię, które żre człowieka od środka. Z drugiej strony sam pozwalam jej na to. Władza nad ludźmi jest przyjemna, ale i destrukcyjna. To cena, którą należy zapłacić. Po spektaklu ukłony. Siedzę, przez dziesięć minut, z nikim nie rozmawiam. Potrzebuję wrócić do siebie. To mnie bardzo dużo kosztuje: i fizycznie, i psychicznie.

Teatr "Arka" ma już dwudziestoletnią historię. Czy klimat teatru, jego otwartość, inność, sprzyja rozwojowi aktorskiemu?

- Tak. Dodaje pewności siebie. Pozwala odkrywać siebie, pracować nad sobą, Pozwala na pogłębianie wiedzy z zakresu historii, kontekstów społecznych, która jest niezbędna do realizacji przedstawień. Chodzi o powiększenie własnej walizy, o nauczenie się współpracy z aktorami niepełnosprawnymi, którzy nie stanowią dla nas bariery. Mobilizują nas do działania. Uczymy się cierpliwości. Teatr „Arka" to wielka lekcja pokory dla aktorów pełnosprawnych, to równoległość dwóch płaszczyzn, przenikanie się dwóch światów, źródło inspiracji i szansa na zdobywanie nowych doświadczeń.

Nie należy zapominać, że uchodzi Pan za współtwórcę tego magicznego miejsca. O czym marzy Pan przy tak poważnym jubileuszu?

- Więcej grać na zewnątrz. Brać udział w różnych festiwalach. Nie chcemy być traktowani jako teatr niepełnosprawny. Chcemy, by traktowano „Arkę" jako formę teatralną, pewien nurt, nie jako hybrydę. Oczekujemy akceptacji ze strony urzędników. Polska jest pięknym krajem, Polacy to piękni ludzie. Muszą tylko mniej rozmyślać o bolesnej historii. Nie wolno im o niej zapomnieć, ale nie mogą pozwolić, by ich czyniła nieszczęśliwymi.

W „Arce" dokonują się wielkie rzeczy! Mieszkańcy Wrocławia mogą chadzać do teatru unikatowego, teatru, którego nie ma w żadnym innym mieście. Czy nie to chciał Pan powiedzieć?

- Tak, właśnie o tym przed chwilą pomyślałem!

Alexandre Marquezy- rodowity Francuz; aktor i scenograf w innowacyjnym Teatrze "Arka" we Wrocławiu; absolwent Studium Aktorskiego Cours Florent oraz Studium Projektowania Kostiumów w Paryżu.

Grzegorz Ćwiertniewicz
Dziennik Teatralny Wrocław
10 lutego 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...