Polski aktor gorący

rozmowa z Andrzejem Chyrą

Już w niedzielę inauguracja 30. Warszawskich Spotkań Teatralnych. Otwarcie uświetni "Tramwaj" Krzysztofa Warlikowskiego z francuską gwiazdą Isabelle Huppert i polskim idolem Andrzejem Chyrą

"Tramwaj" - wspólna produkcja paryskiego Odeonu i warszawskiego Nowego Teatru - to jak się okazuje najbardziej pożądany spektakl festiwalu. Bilety na wszystkie trzy pokazy - nawet te najdroższe - po 280 zł - sprzedały się błyskawicznie.

O tym, jak wielkie jest zainteresowanie nowym spektaklem Krzysztofa Warlikowskiego, przekonaliśmy się też w środę podczas spotkania z cyklu "Film, muzyka, teatr w Gazeta Café". W naszej redakcyjnej klubokawiarni gościł grający w "Tramwaju" Stanleya Kowalskiego Andrzej Chyra. Oto fragmenty rozmowy.

Rozmowa z Andrzejem Chyrą

Remigiusz Grzela: W paryskim Odeonie zagraliście "Tramwaj" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego prawie 50 razy. Czy spektakl bardzo zmienił się od premiery?

Andrzej Chyra: Nasze ostatnie spektakle były krótsze od premierowego o 20 minut. To dużo.
Zmienił się rytm, przedstawienie jest na pewno bardziej intensywne, wyleciało kilka detali. Trudno mi o tym mówić. W każdym razie widzowie, którzy widzieli "Tramwaj" na różnych etapach, mówią, że ma teraz inną dynamikę.

Publiczność reagowała ostatnio inaczej niż na premierze?

- Myślę, że reakcje są coraz lepsze. To nie jest prosty, tradycyjny, mieszczański spektakl, którego być może spodziewała się tzw. abonamentowa starsza publiczność rezerwująca bilety do Odeonu bez względu na grane tytuły. Znana sztuka "Tramwaj zwany pożądaniem" została wzbogacony o inne teksty i niejako straciła swoją realistyczną, linearną strukturę. To nie zawsze się podoba. Zauważyliśmy, że im więcej było młodszych widzów, tych, którzy nie mają miejsc z abonamentu, a ci coraz liczniej pojawiali się właśnie pod koniec grania, tym reakcje były bardziej entuzjastyczne.

Byłem na waszym 45. spektaklu w Paryżu. Widownia Odeonu wypełniona była po brzegi. Widziałem owację na stojąco. Francuską publiczność poznał pan już wcześniej, bo przecież spektakle Krzysztofa Warlikowskiego wiele razy pokazywane były gościnnie we Francji. Zazwyczaj kiedy przywoził polskie spektakle do Paryża, głosy mediów były entuzjastyczne. Po premierze "Tramwaju" prasa była podzielona. Z czego to wynika?

- Zasadniczą różnicą jest to, że w naszych spektaklach grają polscy aktorzy. Usłyszałem opinię, że Polacy czują coś w rodzaju misji.

Polski aktor ma misję?

- Mówią, że jest bardziej gorący, bardziej zaangażowany w to, co robi.

Czy to znaczy, że Isabelle Huppert grająca Blanche jest mniej gorąca?

- Myślę, że nie.

O Isabelle Huppert Francuzi mówią, że to kapryśna gwiazda, z którą francuscy aktorzy nawet boją się grać.

- Z Izą pracowało się fantastycznie, jest profesjonalna, bardzo precyzyjna, wyrazista, skupiona. Też słyszałem, że bywa trudna, kapryśna, ale mam wrażenie, że rzeczywiście bardzo dba o jakość. Stara się unikać kompromisów. Znam to, bo pracuję z Krzysztofem Warlikowskim, u którego nauczyłem się nie odpuszczać. Isabelle bardzo sumiennie przygotowuje się do roli, nie trwoni energii na niepotrzebne rzeczy.

Mówią, że sama nawet nie otwiera drzwi.

- No... (śmieje się). Chyba widziałem, że otworzyła... Co w tym złego. Ja też czasem pozwalam sobie, żeby ktoś za mnie otwierał drzwi (śmiech).

W "Tramwaju" Warlikowskiego Blanche staje się więcej niż główną postacią dramatu. Scenariusz napisany jest w taki sposób, że właściwie wszystko dzieje się wokół Blanche. Jasne jest też, że francuska publiczność przychodzi zobaczyć Isabelle Huppert, która jest magnesem tego teatru. Czy łatwo się było panu znaleźć na scenie z tą aktorką?

- Po prostu się dobrze rozumieliśmy. Kiedy już nauczyłem się tekstu, pracowaliśmy bardzo sprawnie. Kiedy już wiedzieliśmy, co mamy zrobić, dwa, trzy razy przechodziliśmy scenę, w kolejnych próbach dokonywaliśmy jeszcze korekt, sytuacje wyłoniły się szybko.

Czym pana zaskoczyła?


- Nie wstydzi się zrobić czegoś głupiego. Wymyśliła różne reakcje, śmiechy, które są zaskakujące, robi je z taką swobodą, pewnością i wiarą, że naprawdę coś wnoszą, to było dla mnie odkrywcze, że różne zagrywki niebędące graniem psychologicznym, przylepione do roli, działają. Zauważyłem, że dla Isabelle teatr nie jest miejscem, gdzie trzeba się strasznie trzymać prawdy. Tu można sobie pozwolić na szaleństwo. Miałem z nią bardzo dobry kontakt i mam wrażenie, że nasze sceny odrobinę się zmieniały, w zależności od tego, jak na siebie patrzyliśmy.

Przypomniałem sobie wtedy taką sytuację jeszcze ze szkoły teatralnej z zajęć z profesor Aleksandrą Śląską. Robiliśmy na sceny Turgieniewa i jedną ze scen, można powiedzieć nieco erotyczną, zamiast mojej koleżanki zagrała ze mną pani profesor Aleksandra Śląska. Na klęczkach zbliżała się do mnie, a potem lądowaliśmy na sobie twarzą w twarz. Pamiętam, że coś takiego było w jej spojrzeniu, co mnie zaskoczyło i zawstydziło. Pani profesor zauważyła to i powiedziała: "Spokojnie, to tylko takie spojrzenie". I to była jedna z ważniejszych lekcji aktorskich.

W oczach Isabelle Huppert zobaczył pan trochę Aleksandry Śląskiej?

- Nie wiem, czy Aleksandry Śląskiej, ale zobaczyłem tę samą potrzebę odkrycia, co partner odpowie jej na spojrzenie, czy będzie w stanie podjąć grę...

To prawda, że Isabelle Huppert napisała panu liścik, że przy panu zapomina, że gra?

- Napisała coś w tym stylu. O tym właśnie mówię. Czasem, grając z kimś, trzeba samemu produkować emocje, intencje, żeby wszystko stało się jasne, czytelne, a czasami partner daje tyle, że to wszystko się odbywa mimochodem. Dlatego nam bardzo łatwo się ze sobą grało.

Mimo że po francusku. Czy francuski, którego zaczął się pan uczyć dopiero do "Tramwaju", był dużym problemem?

- Przed rozpoczęciem prób miałem kilka momentów, kiedy myślałem: "No, człowieku, chyba upadłeś na głowę. Jak ty będziesz grał we Francji po francusku?". To były dni lęku. A potem przyszły pierwsze próby i wszystko się zmieniło. A jeszcze była śmieszna sytuacja, bo - dzień przed próbą, manewrując w małym mieszkanku, uderzyłem się o otwartą w kuchni szafkę - następnego dnia się budzę na tę pierwszą próbę i czuję, że nie mogę otworzyć oka. Spojrzałem w lustro i zobaczyłem po prostu śliwę, klasyczną fioletową śliwę, co mnie rozbawiło. Pomyślałem: to potwierdzenie, że jeśli polski aktor przychodzi na próbę, no to wiadomo...

Pobił się wcześniej?

- Pobił się, no po prostu poszedł w miasto i zaszalał. Dla mnie ta śliwa była znakiem: "Stary, puknij się w głowę, przestań histeryzować, idź, pracuj, zgodziłeś się, to teraz już nie płacz". I rzeczywiście dosyć szybko poczułem, że to jest możliwe. Zacząłem po prostu normalną pracę.

Do którego momentu język był przeszkodą?

- Na szczęście za dużo nie musiałem improwizować, czasem musiałem skorygować kolejność kwestii, zwłaszcza w tych pierwszych spektaklach jeszcze wszystko nie było do końca pewne, czy Isabelle, czy Florance grająca Stellę, coś zmieniły w kolejności tekstu, ale miejsca na większą improwizację na szczęście nie było. Więc na tyle, na ile tym językiem operuję, a właściwie na tyle, na ile umiem tekst po francusku, na razie wystarcza.

Korzystał pan z doświadczenia Renate Jett, która gra w "Tramwaju" i która od lat gra obcych, w obcych językach, nie w swoim kraju?

- Coś przez chwilkę rozmawialiśmy, ale to była trochę inna sytuacja. Krzysiek Warlikowski chciał, żebym jako Kowalski mówił w spektaklu bardzo źle po francusku. Upierałem się, że muszę mówić jak najlepiej, bo i tak wiedziałem, że nie będę mówił wystarczająco dobrze. A nie chciałem, żeby język Kowalskiego był problemem dla widzów. Nie chciałem też, aby mój Kowalski był dla francuskiej publiczności kimś obcym. Zależało mi, aby widz w minimalnym stopniu zapomniał, że gram tego Polaczka, który ledwo duka.

Rozmawiamy dziś o "Tramwaju", a żeby pozostać przy tematyce komunikacyjnej - zapytam: jak daleko jest pan dziś od stacji w Boguszowie?

- Boguszów to miejscowość koło Wałbrzycha, gdzie spędziłem trzy pierwsze lata swojego życia. No, jestem daleko. Przede wszystkim wtedy, kiedy chodziłem na stacje, jeździły jeszcze lokomotywy parowe, moim ulubionym zajęciem było oglądanie tych dyszących lokomotyw. Przeżywałem fascynację buforami. W tej chwili bufory mnie już nie fascynują, lokomotywy nie jeżdżą.

Wrócił pan do Boguszowa po latach, grając w filmie "Nieruchomy poruszyciel" Łukasza Barczyka.

- Tak, kręciliśmy w Boguszowie, i to 150 metrów od domu, w którym mieszkałem, to było niebywałe, dzięki temu zwiedzałem okolicę, zobaczyłem pagórki, wzgórza, bardzo malowniczą okolicę. Wracam w tamte miejsca. Mam babcię, która mieszka w Wałbrzychu, rodziców, którzy mieszkają w Polkowicach, siostrę, która mieszka w Lubinie, uczy w liceum, do którego oboje chodziliśmy.

Do 35 r. życia pracował pan dużo a to w telewizji, a to w radiu, ale w teatrze wciąż szukał pan swojego miejsca?

- To prawda. W szkole miałem bardzo mocną grupę profesorów, mistrzów - gigantów: Aleksandra Śląska, Tadeusz Łomnicki, Jan Świderski, Ryszarda Hanin, Aleksander Bardini. I kończąc studia, czułem się trochę przygnieciony. Wydawało mi się, że jako młody aktor w ogóle nie jestem na miejscu, inna sprawa, że to były marne czasy, skończyłem szkołę w 87 r., schyłek komuny, nie było ciekawych propozycji, więc poszedłem na rok do wojska. Potem byłem przez rok w teatrze w Łodzi... Potem postanowiłem studiować reżyserię. Skończyłem reżyserię i zacząłem pracować w telewizji, coś od czasu do czasu grając i myślę, że to był dla mnie zbawienny okres. Wtedy spadła ze mnie szkoła, nagle zacząłem myśleć samodzielnie i używać swoich wyobrażeń, a nie powtórzeń i kalek. I wtedy dostałem pierwszą dużą propozycję filmową od Krzysztofa Krauzego.

Rolę w "Długu", od której wszystko się zaczęło. A mieliście podobno razem z Krzysztofem Krauze robić program telewizyjny?

- Mieliśmy pomysł teleturnieju, gdzie wygrywał ten, kto miał największego pecha. To brzmi bardzo dobrze, natomiast wymyślić to nie było łatwo, no i w końcu wylądowaliśmy razem w kinie.

I wygraliście obaj.

- Wygraliśmy. Po "Długu" pojawiły się propozycje teatralne. Najpierw zagrałem w Teatrze Współczesnym, o którym kiedyś bardzo marzyłem. A potem w Teatrze Rozmaitości w "Bachantkach" Krzysztofa Warlikowskiego. Pamiętam, że po dwóch pierwszych próbach "Bachantek" wiedziałem, że to jest to. Mam wrażenie, że obaj z Krzyśkiem poczuliśmy wtedy, że chcemy dalej iść wspólnie.

Warszawskie Spotkania Teatralne (11-28 kwietnia). Szczegóły www.warszawskie.org

"Tramwaj" pokazany będzie w Warszawie trzy razy - od 11 do 13 kwietnia o godz. 19 w Teatrze Polskim (ul. Karasia 2). Organizatorzy przewidują wejściówki na pół godziny przed rozpoczęciem spektaklu.

Remigiusz Grzela
Gazeta Wyborcza Stołeczna
10 kwietnia 2010
Portrety
Andrzej Chyra

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia