Polskie sample i skrecze - jeszcze o Happy

"Happy" - Stary Browar / Studio Słodownia +3 w Poznaniu

Wielokrotnie określano poznański Stary Browar jako instytucję o wyrazistej linii, stawiającą na choreografię konceptualną. Scena w Słodowni przywołuje na myśl produkcje skupione na formie i intelektualnie "chłodne", często minimalistyczne. Toteż dla wielu obejrzenie na deskach Browaru spektaklu tak bardzo "teatralnego", jak "Happy" Nigela Charnocka, mogło być sporą niespodzianką.

Wodne szaleństwo, jak w "Wasserstücke" Piny Bausch, etiudy dotyczące relacji w grupie "Prowokacyjne" interakcje z publicznością, ostentacyjne grupowe wchodzenie w widownię. Przerysowane, zdystansowane, "przegięte" aktorstwo - połączone z odwołaniem na scenie do faktycznych tożsamości tancerzy. Odrobiliśmy lekcję sprzed dwudziestu lat. Tylko czy na pewno była nam ona zadana? 

Renata Piotrofska zaczyna spektakl niczym guślarz - z przesadzoną emfazą wspominając historię polsko-żydowskiego romansu zwieńczonego tragiczną śmiercią. Czy Charnock chciał zrobić spektakl o Polsce? Pełno tu odwołań do nadwiślańskiej "przaśności", polskiego lęku przed "obcym" - czy to Żydem, czy to homoseksualistą - świetna podszyta homoerotyzmem scena z mickiewiczowską Niepewnością, Januszem Orlikiem i Karolem Tymińskim. Wódka i ksenofobia, ludowe hołubce i przekonanie o własnej wyjątkowości, o tym, że Zachód nas nie rozumie i doprawia nam gęby - jak ironicznie argumentuje Barbara Bujakowska, opowiadając na scenie o sytuacji Charnocka - Brytyjczyka "ośmielającego" się dotykać w swym spektaklu "sprawy polskiej". Sięgając po taką problematykę, brytyjski choreograf pozostaje - i chce pozostać - na powierzchni. To spojrzenie z zewnątrz - spojrzenie świadome własnej obcości. Miesza wątki - tak jak fragmenty muzycznej układanki, na którą składają się tak przedwojenne szlagiery Fogga, jak hip-hop i folklor. Materializuje na scenie najbardziej ograne stereotypy, przejaskrawiając je przy użyciu aktorskich strategii na pograniczu stylistyki Piny Bausch, Monty Pythona i szkolnego kabaretu. To - by użyć określenia reżysera Jana Klaty - "sample i skrecze mentalne", remiks naszych własnych i cudzych wyobrażeń na temat polskiej mentalności. 

Nawiązanie do Klaty nie jest przypadkowe. Polski reżyser w głośnej ostatnio "Trylogii" (Narodowy Stary Teatr w Krakowie) - również "remiksuje" kalki na temat naszej tożsamości, zarazem w niemal farsowej poetyce ukazując swoistą genealogię polskich wzorców zachowań, przekonań i kompleksów, odsłaniając kolejne pokłady ich motywacji. Jednak w odróżnieniu od Jana Klaty, a także od brytyjskiego czy niemieckiego teatru tańca lat osiemdziesiątych - "Happy" nie podejmuje społecznej krytyki; niczego nie wyjaśnia, nie interpretuje, niczego nie chce zmieniać. Rzekomo Nigel Charnock obejrzał w trakcie procesu twórczego "Wesele" w reżyserii Andrzeja Wajdy, niektórzy krytycy chcą dopatrywać się w Happy ech tego dramatu. Jeżeli podążyć za Wyspiańskim, trudno oprzeć się wrażeniu, że o Polsce może i próbuje się tu mówić "przez pół drwiąco, przez pół serio" - ale nawet gdy usiłuje się powiedzieć cokolwiek "serio", to "nikt nikogo nie dosięga, nikt nikogo nie obraża". To nie bezlitośnie obnażający rzeczywistość absurd rodem z Pomarańczowej Alternatywy. To "tylko" świetna zabawa. 

Może to rozczarowanie jest akurat najbardziej trafnym ukłuciem polskiego sposobu myślenia dokonanym przez Charnocka. Postrzeganie teatru - czy innej przestrzeni sztuki - wyłącznie jako miejsca "rozrywki" ciągle przychodzi nam z trudem. I wbrew pozorom wcale nie musi to iść w parze z romantycznym mitem "świątyni sztuki" i artysty - narodowego wieszcza. Nurt związany z krytyką społeczną, zarówno w teatrze, jak i sztukach wizualnych, ma się dobrze - i dowodzi, że sporo Polaków ciągle oczekuje od sztuki więcej, niż tylko dobrej zabawy. Tym bardziej powinien zaspokajać te oczekiwania polski taniec, któremu ciągle brak wizerunku "poważnej" dziedziny sztuki, równie bliskiej problemom naszej kultury i społeczeństwa, co teatr dramatyczny, literatura czy sztuki wizualne. Wielu doświadczonych choreografów uprawia swoisty eskapizm - ucieka w przeestetyzowane widowiska, czy egzaltowane "poetyckie" i "symboliczne" banały. Jeżeli polski taniec ma podnieść swój status w naszej kulturze, to ze strony młodego pokolenia tancerzy odpowiedzią na tę ucieczkę powinno być stawienie czoła polskiej współczesności, a nie kolejna ucieczka, tym razem w rozrywkę okraszoną poetyką z lat 80. 

Aby oddać "Happy" sprawiedliwość - po tej dawce dziegciu niezbędne jest kilka łyżek miodu. Niewątpliwie atutem spektaklu jest wspominana już pełna energii obecność świetnych tancerzy, po których widać, że doskonale bawią się na scenie i potrafią wciągnąć publiczność w widowisko. Trzeba też przyznać, że wprowadzenie męskich wątków homoerotycznych, kwestii klisz rządzących naszą świadomością i w ogóle problematyki społecznej stanowi z punktu widzenia polskiego tańca pewną transgresję - nawet, jeśli służą one wyłącznie wywoływaniu śmiechu widza i nawet, gdy śmiech ten nie płynie z przenikliwej refleksji rodem z "Trylogii" Klaty, czy takich klasycznych filmów Andrzeja Munka, jak "Zezowate szczęście" czy pierwsza nowela "Eroiki". Bo nawet jeśli - jak pisze za Charnockiem Anna Koczorowska - jesteśmy narodem "wiecznie przygnębionym i sfrustrowanym", to wywrotowy potencjał śmiechu ujawniał się w historii naszej kultury niejednokrotnie. Niestety, nie tym razem.

Witold Mrozek
www.nowytaniec.pl
28 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia