Polsko, aż wesoło

"Wiedźmin. Turbolechita" - reż. Piotr Sieklucki - Teatr Nowy Proxima

Wiedźmin Geralt z Rivii, postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego, wszedł na stałe do klasyki polskiej literatury fantasy. Stał się także ikoną popkultury rozpoznawaną na całym świecie, jest marką, ambasadorem Polski. Czy żyjąc tu i teraz znalazłby miejsce dla siebie? Z kim by walczył? Próby napisania opowieści o wiedźminie dziś podjął się Teatr Nowy Proxima w Krakowie, reżyser Piotr Sieklucki nasycił ją narodową mitomanią.

Scenariusz jest debiutem teatralnym Ziemowita Szczerka, którego znamy jako dziennikarza i autora książek "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian", czy "Siódemki", adaptowanych także dla teatru. Otrzymaliśmy błyskotliwy, pełen sarkazmu i aluzji do rzeczywistości tekst, w którym Szczerek czerpie z Sapkowskiego, J.R.R. Tolkiena, czy George R.R. Martina. W "Wiedźminie. Turbolechicie" są momenty, kiedy akcja spowalnia, ale zabawa konwencją, jaką zaproponował dramaturg wynagradza wszelkie niedoskonałości. Bohaterski Wiedźmin poszukuje miejsca dla mitycznej Lechii w Śródziemiu, świecie z "Gry o tron" i jednocześnie tu, w Europie. Za Mordor obrał sobie Rosję, a kraj gdzie rządzą krasnoludy to Niemcy.

Spektakl jest pomieszaniem gatunków - satyry, komedii, kabaretu - zabawnym tworem, w gruncie rzeczy ciężkim do oceny. Niczym Polacy. Z jednej strony odcinamy się grubą kreską od Wschodu, który marginalizujemy, choć jednocześnie nazywamy się dumnymi Słowianami. Z drugiej strony uważamy siebie za światłych Europejczyków, mimo że Zachód uznajemy za zepsuty i nie wart naśladowania. Tą właśnie myśl zawarł Szczerek w "Turbolechicie". Kluczem do zrozumienia rozterek pomiędzy wschodnią genealogią a zachodnimi aspiracjami staje się Wiedźmin, który jest postacią niebanalną.

W spektaklu Piotra Siekluckiego nie ma pełnego krzepy mitycznego bohatera, który zachwyca urodą, wyrzeźbioną sylwetką. Wiedźmin według Szczerka (Juliusz Chrząstowski) jest bliższy obrazowi Polaka, jakiego spotyka się na naszych ulicach, pomiędzy blokami, czy pod sklepami całodobowymi. Spod jego wiedźmińskiego stroju wystaje znoszony dres. Gawędziarz z niego, co wszystko wie najlepiej. Czystej krwi Polak z zawiązanym piwnym brzuszkiem. Fakt, nie jest ideałem, wie o swoich wadach, ale uważa siebie za rasowego Słowianina, który pochodzi stąd, nie ze Wschodu, a tym bardziej nie z Zachodu. W osądach nieomylny, brzydzi się zapożyczeniami językowymi, od imienia Greralt woli Dzidowład. Chce walczyć o odzyskanie utraconej historii, ale czy warto skoro nawet to słowo nie jest słowiańskie. Woli nazywać przeszły czas utraconymi dziejami. Swoje pochodzenie wywyższa, najgorszą obrazą dla niego jest przyrównanie do obcej nacji. Pod płaszczykiem fantastycznej postaci, kryje się zakompleksiony rodak, którzy udawaną pewnością siebie chce pokazać, że jest lepszy od innych.

Przedstawienie rozpoczyna się mrocznie. Scena jest okryta tajemniczym cieniem, z oddali słychać dudnienie, jakby nadjeżdżającej konnicy, widzimy uschnięte drzewo i czujemy swojski zapach stajni. Z pieśnią na ustach wchodzi Piotr Sieklucki - dyrektor teatru, reżyser i gospodarz w jednej osobie. Rozchełstana koszula i słomkowy kapelusik dodają mu swojskiego charakteru. Na scenie kilka bel siana, dziwny, przesadnie duży ring bokserski z napisem "Cydr Narodowy", przypominającym logotyp Coca Coli.

Pojawia się Wiedźmin, narodowy wybawiciel. Juliusz Chrząstowski jest przedni w tej roli. Siedzi zawadiacko na skrzynce po butelkach cydru, wśród siana i gawędzi o Polsce. Skupia uwagę, ma bardzo dobry kontakt z publicznością. Nie obawia się wejść z nią w dialog. Jest gwoździem programu. Pojawia się pierwszy wróg, przedstawiciel zepsutego Zachodu, Conan (Krystian Durman), ale już nie Barbarzyńca. Na szczególną pochwałę zasługuje scena walki na ringu. W mistrzowski sposób aktorzy opanowali grę w zwolnionym tempie, nie tracąc nic z dynamiki i zarazem wzbogacili starcie humorem. Główny bohater spotyka na swojej drodze również Słowian. Elbończycy są narodem rzuconym na kolana i mimo usilnych starań nie potrafią z nich wstać. Nawet wpływ cherubinowej urody młodego kapitalisty ze Stanów Zjednoczonych (Karol Miękina) im nie pomógł.

Zarówno Juliusz Chrząstowski, jak i pozostali aktorzy wpasowali się świetnie w konwencję świata przedstawionego. Krystian Durman przedstawia bohatera w kontrze do popkulturowej ikony Conana Barbarzyńcy. Z pozoru może wydawać się jego kalką, ale tylko wizerunkową, jako człowiek reprezentuje liberalne podejście do mniejszości seksualnych. Drwiąc z niego, wyśmiewamy jednocześnie Zachód. Nawet widz o prawicowych poglądach będzie mógł się poczuć rozbawiony i to nie raz, nieświadom, że powodem kpin jest być może on sam.

Scenografia i kostiumy Łukasza Błażejewskiego balansują na granicy kiczu. Zestawienie lekko tandetnego świata z odrealnioną rzeczywistością dało swojski klimat. Półmrok, skrzynki z cydrem narodowym, bele siana wzbudzają wrażenie, że znajdujemy się w skansenie, ale z dziwnego snu. Jedynym dysonansem jest ring, zajmuje sporo przestrzeni, tymczasem odbywają się na nim czy wokół niego zaledwie dwie lub trzy sceny.

Muzyka Pawła Penarskiego brzmi na żywo od początku, aż do końca. Obecność perkusji dynamizuje spektakl, nadaje mu rytm. Projekcje, przygotowane także przez Panerskiego, ubarwiają tło akcji i rozświetlają czasem zbyt mroczną scenę, idealnie wpisują się w estetykę inscenizacji.

Warto się wybrać na spotkanie z "Wiedźminem. Tubrolechitą", wachlarz aluzji i niedopowiedzeń, które zawarł Szczerek w bohaterach ubarwiają podróż w głąb nas samych. Całkiem przyjemna jest ta walka z przywarami Polaków, którą prowadzi Wiedźmin z rozbawioną publicznością.

Paweł Kluszczyński
e-teatr.pl
3 września 2019
Portrety
Piotr Sieklucki

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia