Pomiędzy wdechem a wydechem

rozmowa z Jackiem Zawadzkim

Sztajgerowy Cajtung: Rozmawiamy z Panem przy okazji wystawienia na scenie Chorzowskiego Teatru Ogrodowego legendarnego już spektaklu „Moskwa – Pietuszki". Jak wyglądały początki tego przedstawienia? Skąd wziął się w ogóle pomysł na przeniesienie utworu Wieniedikta Jerofiejewa na teatralne deski?

Jacek Zawadzki: W 1989 roku poznałem Zygmunta Duczyńskiego, szefa uniwersyteckiego wtedy, nieprofesjonalnego, malutkiego Teatru Kana; on pokazał mi książkę Jerofiejewa, a ja się nią zachwyciłem. Pracowaliśmy nad tekstem cztery miesiące, 5 maja 1989 roku odbyła się premiera na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie, w teatrze Krypta. Od tego w zasadzie zaczęła się profesjonalizacja Teatru Kana, przygotowałem potem ten monodram po angielsku, co otworzyło nam możliwość wyjazdów zagranicznych. Gram to już prawie 25 lat...

Sz. C.: No właśnie. Jak zmienił się Pana monodram na przestrzeni tych dwudziestu pięciu lat?

J. Z.: Mam coraz większą świadomość swoich możliwości zawodowych czy aktorskich: z tego względu monodram zmienił się na lepsze. Kiedy zaczynałem, miałem 27 lat, teraz mam 50, myślę, że moja gra aktorska staje się coraz mocniejsza, bardziej wiarygodna. Wiele rzeczy, których kiedyś nie rozumiałem, czy które traktowałem powierzchownie, uzupełniło się we mnie, w środku. Na przykład odniesienia biblijne z „Moskwy": kiedyś nie zdawałem sobie sprawy, jakie są te odniesienia, aż zainteresowałem się tym, skąd Jerofiejew je czerpał. Jerofiejew był erudytą, samoukiem, podobnie jak Brodski, był jednym z geniuszy, trudno jest kogokolwiek do niego porównać.

Sz. C.: Gdyby spektakl „Moskwa – Pietuszki" miał powstać dzisiaj, co byłoby w nim inne?

J. Z.: I tak ten spektakl jest już troszkę inny. Było w nim bardzo dużo odniesień czy anegdot polityczno-alkoholowych. Porównałem go z tym, co grałem dawno temu i doszedłem do wniosku, że niektóre z tych anegdot trzeba albo zmienić, albo w ogóle z nich zrezygnować. Jak się mówi jeden kawał, drugi kawał o tym samym, trzeci też o tym samym, w kontekście alkoholowym, ludzie się załapią na pierwszy kawał, na drugi kawał, ale już na trzeci nie za bardzo, więc to na pewno byłoby inne, gdyby przygotowywać spektakl jeszcze raz. Natomiast wszystkie uniwersalne odniesienia, historia o everymanie jadącym pociągiem z punktu A do punktu B, opowieść o życiu i o tym, że każdy od momentu narodzin do momentu śmierci dźwiga na barkach swój krzyż, ta uniwersalna sfera podróży na pewno by pozostała.

Sz. C.: Pana podejście do kreowanego przez Pana bohatera również w tym czasie ewoluowało? Jak?

J. Z.: Kiedy jestem sam na scenie i nie ma drugiego aktora, do którego można by mówić, od pierwszej do ostatniej sekundy, ważny jest odbiór. Bardzo lubię mieć kontakt wzrokowy z publicznością, wtedy jest to żywe, kiedy słyszy się śmiech, słyszy się człowieka. Natomiast kiedyś, gdy byłem młody, grałem to bardzo siłowo. Zdarzały się takie momenty, że się zagrywałem. Odpowiedzialna za to była nieświadomość, teraz gra jest prawdziwsza, czasami szalenie osobista, o wiele bardziej osobista niż dawniej. Przez to dotykam pewnych spraw, może nie w każdym widzu, ale w wielu na pewno. Nie chcę się chwalić, ale to szalenie miłe, kiedy po spektaklu jest standing ovation, kiedy młodzi ludzie, tacy, którzy mają po 17-18 lat, podchodzą do mnie i mówią, że już nie wierzyli, że prawdziwy teatr jest możliwy. To mnie interesuje, ta siła i ta prawda w teatrze, a nie tak zwane gadżeciarstwo. Czasami wystarczy tylko żaróweczka i parę przedmiotów na scenie: jeśli aktor wie, co robi, o czym mówi, jeśli go to obchodzi, z tego bierze się siła. Kiedy byłem młodszy, nie zdawałem sobie z tego sprawy, teraz o wiele bardziej.

Sz. C.: Ile z głównego bohatera – Wieniczki jest w Jacku Zawadzkim?

J. Z.: Myślę, że pół na pół. Nigdy nie miałem takich szalonych problemów z alkoholem, musiałbym się wtedy leczyć... Ale jestem cały czas w podróży, od dwudziestu pięciu lat. Wróciłem do Polski półtora roku temu, mieszkałem 11 lat w Stanach, teraz jestem zakorzeniony w Szczecinie, ale zastanawiam się, czy może nie zamieszkać w Katowicach, nie zakorzenić się na Śląsku... Jestem taką postacią z pociągu, którą gram, czasami popijając wódeczkę [śmiech].

Sz. C.: Przedstawienie „Moskwa – Pietuszki" pokazywane było w języku polskim i angielskim na najważniejszych festiwalach w kraju i zagranicą. Wszędzie spotykało się z entuzjastycznym przyjęciem widzów. W czym tkwi fenomen tego spektaklu?

J. Z.: Z teatrem jest tak, że są w nim różne warstwy, czy też rzeczy, których aktor powinien dotknąć. Jedna sprawa to poziom literacki tekstu, ale to nie wystarczy. Jest poziom intelektualny. Ja o tym spektaklu myślę jak o partyturze muzycznej. Są w nim pewne kulminacje, napięcia, momentów kulminacyjnych jest tam wiele, więc czasami wystarczy powiedzieć 3–4 zdania za dużo i atmosfera już siada, coś pęka. Fenomen polega na tym, że ta sfera uniwersalności – tego, że to przedstawienie dla każdego i o każdym – spotyka się ze sferą literacką, z genialnym tekstem Jerofiejewa. Przyjęliśmy sobie za cel, że postać, ponieważ jest w pewnym sensie duchem, ma coraz mniej czasu na opowiedzenie swojej historii. Tempo w przedstawieniu wzrasta, pod koniec jest już olbrzymie. Te trzy sfery: intelektualna, literacka i zawodowa, aktorska, łączą się ze sobą. Fenomenem jest również to, że Zygmunt Duczyński na dwa tygodnie przed premierą, kiedy nie wiedzieliśmy, jak to ugryźć, przyszedł i powiedział, że będziemy mieć tylko jedną żaróweczkę, że to będzie przedstawienie pomiędzy wdechem a wydechem. Ten pomysł stworzył codę do odpowiedzenia całej historii.

Sz. C.: Czym różnią się reakcje widzów w różnych krajach na to, co oglądają na scenie w Pana wykonaniu?

J. Z.: Jest coś takiego jak dusza słowiańska. Tekst jest napisany przez Rosjanina, grany przez Polaka... pojawia się więc różnica między graniem tu i na Zachodzie. Juliusz Osterwa przed wojną (a później Grotowski) mówił, że słowiańskość związana jest z przeżywaniem. Tego zawsze mi brakowało w rozumieniu czy w odbiorze w Edynburgu, w Stanach Zjednoczonych... tam publiczność jest, powiedziałbym, zimnokrwista, rozumie sferę intelektualną czy literacką, ale jest jej ciężko przeżywać sztukę w ten sposób, w jaki my ją przeżywamy. Nasza mentalność jest zupełnie inna i to jest główna różnica.

Sz. C.: Spędził Pan dziesięć lat w Stanach Zjednoczonych. Co skłoniło Pana do powrotu do ojczyzny oraz na deski szczecińskiego Teatru Współczesnego?

J. Z.: Przede wszystkim tęsknota. Dawno myślałem o powrocie. Inaczej jest wtedy, kiedy człowiek wyjeżdża młody, osiedla się tam, zakłada rodzinę... Ja pojechałem na zaproszenie Teatru Chopina w Chicago, z „Moskwą". Miałem zostać trzy miesiące, zostałem 11 lat, ale cały czas tęskniłem za Polską, czułem się tam wyobcowany, tęskniłem za wykonywaniem zawodu i chciałem wrócić na deski. Teraz jestem wolnym strzelcem, zrobiłem nowy monodram, w którym pomaga mi Miasto Ogrodów Katowice. To niesamowite, że mieszkam w Szczecinie, a właśnie w Katowicach znaleźli się życzliwi ludzie: Piotr Zaczkowski, Dawid Komuda, Marek Zieliński, proszę, wymieńcie ich nazwiska, będzie im bardzo miło. Zetknąłem się tu z podobną wrażliwością, podobnym sposobem myślenia. Tego mi nie znalazłem w Stanach.

Bardzo ważny jest też dla mnie wymiar edukacyjny pracy: przez swoją siłę teatr dociera do młodych ludzi. Prezentowałem ostatnio mój nowy monodram, młodych ludzi to ujęło, chcieli o nim rozmawiać. To szalenie ważne, że przekazuje się jakieś wartości, parafrazując słowa z mojego nowego monodramu, istotne jest to, żebyśmy nie przywykli do tego, co marne, ale próbowali ochronić to, co najcenniejsze. To ten wymiar edukacyjny mojej pracy, którego mi zawsze brakowało na Zachodzie.

Sz. C.: Czuje się Pan aktorem spełnionym?

J. Z.: Powiem, że tak. „Moskwa" jest dla mnie pewnym szczytem osiągnięć, to również piętno. Zrobiłem nowy monodram, wszyscy porównują go do starego, byłoby ciężko to przeskoczyć, ale też wcale nie chcę tego przeskakiwać, bo nie o to chodzi. Moje spełnienie w „Moskwie" daje bazę do budowania następnych rzeczy, nie tylko na scenie, ale i między ludźmi. Chodzi tak naprawdę o uczciwe, osobiste spotkanie. To jest najważniejsze – a nie gadżeciarstwo, pokazywanie się czy bycie sławnym.

Sz. C.: Serdecznie dziękujemy za rozmowę.

Anka Miozga , Iza Mikrut
Sztajgerowy Cajtung
12 sierpnia 2013
Portrety
Jacek Zawadzki

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia