Pomniki trzymają się mocno

4. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Boska Komedia

Krakowska Boska Komedia zdetronizowała Warszawskie Spotkania Teatralne. Nie tylko pokazuje przedstawienia, ale również je tworzy wygrywa zatem z WST nie wyborem przedstawień do konkursu, ale zorganizowanym po raz pierwszy cyklem "Purgatorio: pomniki polskie"

Porównanie jest jak najbardziej na miejscu. Do ubiegłorocznej edycji krakowski festiwal tym się różnił od warszawskiego, że spektakle oceniało międzynarodowe jury, tworząc w ten sposób własną hierarchię. Werdykty jurorów bywały czasem dość zaskakujące, jakby kierowali się trudnymi do pojęcia kryteriami. Rok temu wielkie "Tango" Jerzego Jarockiego z Teatru Narodowego w Warszawie przegrało z "Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej" Moniki Strzępki z Wałbrzycha, najlepszym zaś aktorem wybrano Andrzeja Szeremetę, honorując jego bezbarwny występ w katastrofalnym spektaklu Krystiana Lupy "Persona. Ciało Simone".

The best of?

Do Krakowa zjeżdża też co roku liczna grupa selekcjonerów z zagranicznych festiwali. Szef Boskiej Komedii, Bartosz Szydłowski, utrzymuje więc, że staje się ona czymś na kształt międzynarodowych targów i dzięki nim wielu artystów ma szansę pokazać swoje dzieła przed publicznością całkiem inną niż rodzima. Poza tym wszystko było dotąd jak na WST. Kraków miał konkurencyjny wobec warszawskiego przegląd "the best of polski teatr w minionym sezonie". Siłą rzeczy więc powtarzały się niektóre tytuły.

Tegoroczna edycja przyniosła przełom. Nie dlatego, że pokazała jakieś specjalnie odkrywcze spojrzenie na polski teatr. Przeciwnie, była raczej repetycją z tego, co nosiło się w ostatnich miesiącach. Byli zatem między innymi Jan Klata (poruszający "Utwór o matce i ojczyźnie"), Krzysztof Garbaczewski (pretensjonalne i bełkotliwe "Życie seksualne dzikich"), wspaniali "Bracia Karamazow" Janusza Opryńskiego

(nagrodzeni za wspaniałą rolę Łukasza Lewandowskiego), rozdęty pychą "Klub Polski" Pawła Miśkiewicza oraz niestety pominięty "Ojciec" Agaty Dudy-Gracz. A wygrali, zgodnie z niepisaną regułą, Monika Strzępka i Paweł Demirski "Tęczową trybuną 2012" z wrocławskiego Teatru Polskiego. Nihil novi, choć byli tacy, co przed imprezą spodziewali się triumfu "Życia seksualnego dzikich". Tak czy inaczej eksperci z Grecji, Niemiec, Korei Południowej i Japonii nie zmienili układu sił w polskim teatrze. Nie udało im się też zatrzeć wrażenia, że festiwale częstokroć wygrywają dzieła nie wybitne, a modne, gładko wpisujące się w obowiązujący nurt.

Boska Komedia wygrywa zatem z WST nie wyborem przedstawień do konkursu, ale zorganizowanym po raz pierwszy cyklem "Purgatorio: pomniki polskie". Jak wiele liczących się festiwali postanowiła bowiem nie tylko teatr pokazywać, ale i go współtworzyć.

Oczami kobiet

Na pomniki polskie złożyło się sześć spektakli koprodukowanych przez festiwal, trzy z nich (oraz jedno "czytanie sceniczne") prezentowano podczas tegorocznej edycji premierowo. Inne też zresztą były całkiem świeże.

Taka na przykład "Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim" z wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego. Tekst napisała Sylwia Chutnik, reżyserował Marcin Liber. Miniatura raczej niż widowisko, do ocalenia pozostaje niewątpliwie rozpisany na trzy kobiece głosy monolog tytułowej bohaterki, zderzony dodatkowo przez autorkę ze schematem rodem z "Trędowatej" Mniszkówny. Mamy więc drugą żonę Naczelnika rozbitą na trzy postaci - Aleksandry Rewolucji, Aleksandry Zdradzonej i Aleksandry Matki. Mówią to, na co wskazują ich przydomki. Najciekawiej wypada fragment rewolucyjny w świetnej interpretacji rudowłosej, kruchej i silnej jednocześnie Rozalii Mierzickiej - jest w nim powinność walki i niezgoda na wojnę. Jest też typowo kobiece spojrzenie, siła pisarstwa Chutnik. Wałbrzyskie przedstawienie pokazuje pomnik Piłsudskiego z całkiem nieoczekiwanej strony, patrzy na niego okiem współczesnej dziewczyny. Jest w nim nieoczekiwana subtelność, choć pewnie trzeba się zgodzić, że Chutnik i Liber niczego wielkiego nie odkrywają. Nie mieli chyba na szczęście takich ambicji.

Trudno mówić o ambicjach (choć zapewne były, i to wygórowane) w kontekście przedstawienia o adekwatnym do jakości tytule "Jak nie teraz to kiedy, jak nie my to kto?" w reżyserii Małgorzaty Głuchowskiej z krakowskiego Teatru Ludowego. Głuchowska wraz ze współscenarzystką Justyną Lipko-Konieczną postanowiły zrobić przebieżkę przez najnowszą historię Polski pisaną przez kobiety (kłaniają się Anna Walentynowicz i Henryka Krzywonos) i widzianą przez kobietę. Bohaterką spektaklu jest bowiem wzięta z "Seksmisji" Machulskiego Lamia, tyle że obdarzona całkiem innym pochodzeniem. Całość w formie trudnej do nazwania, a tym bardziej do wytrzymania. Przyznaję, uciekłem po godzinie. Stugębna plotka mówi, że spektakl nie wejdzie do repertuaru sceny w Nowej Hucie.

Szela próbuje zmartwychwstać

Monika Strzępka i Paweł Demirski, choć nagrodę za "Tęczową trybunę 2012" dostali na koniec festiwalu, od początku byli na Boskiej Komedii traktowani jak artyści najbardziej oczekiwani. Tym bardziej że "W imię Jakuba S.", które w Krakowie miało swą prapremierę, to pierwszy spektakl duetu przygotowany w Warszawie, w Teatrze Dramatycznym. Można więc było ekscytować się pytaniem, czy Strzępka i Demirski złagodnieją w stolicy, czy wielkomiejski establishment wyciągnie po nich brudne macki. A może przywalą mu na odlew, że na długo popamięta? Nie przywalili. "W imię Jakuba S." to inscenizacja utrzymana w dotychczasowej stylistyce duetu, chociaż na szczęście mniej w niej doraźnego kabaretu. Rzecz dzieje się w dwóch planach czasowych - podczas powstania pańszczyźnianego i dziś, a Jakub S. to oczywiście Jakub Szela. Strzępka i Demirski próbują opowiadać o tym, że stroimy się w modne szaty, ale w duchu pozostaliśmy prostakami ze wsi, choć te prostaki bardziej szczere od wielkomiejskich pięknoduchów. Że dzisiejsza klasa średnia ufundowana została na fałszu, że nasze wczasy w Egipcie to substytut prawdziwego życia. A kolejne kredyty to jedno wielkie oszustwo, by przez chwilę poczuć się lepiej. Kłopot w tym, że "W imię Jakuba 5." sprzedaje tylko prawdy oklepane, pod pozorem okrzyku szyderstwa i rozpaczy opisuje model już rozpoznany i opisany.

Postęp polega na tym, że obok różnej jakości skeczów i grepsów w teatrze Strzępki i Demirskiego wraz z postacią Jakuba Szeli (mocna rola Krzysztofa Dracza) pojawił się polski mit. Pojawił się, ale szybko został zagłuszony przez kilometry słów wyprodukowanych przez Pawła Demirskiego. Przeklną mnie, ale po ich ostatnim przedstawieniu twierdzę, że największy problem w teatrze Moniki Strzępki nazywa się Paweł Demirski.

Mickiewicz Gombrowiczem podszyty

Mawia się, że festiwal jest udany, jeśli pojawi się na nim choćby jedno wybitne przedstawienie. Gdyby zasadę tę zastosować do cyklu z pomnikami w tytule, sprawę załatwił "Pan Tadeusz" Mikołaja Grabowskiego z krakowskiego Narodowego Starego Teatru, inscenizacja co prawda jeszcze nie wybitna, ale znakomita, spektakl na miarę legendy tej sceny.

Grabowski z myślą o realizacji poematu Mickiewicza nosił się od dawna, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. W międzyczasie reżyserował między innymi kolejne "Opisy obyczajów" według księdza Kitowicza i "Dzienniki" Gombrowicza. Ślady tych fascynacji łatwo odnaleźć w "Panu Tadeuszu". Nie podąża on niewolniczo za Mickiewiczowską fabułą i frazą (choć nie dopisuje wieszczowi niczego), dopuszcza przestawienia i znaczące skróty, ale kościec dzieła pozostał nietknięty. Tyle tylko, że Grabowski wraz ze współautorem adaptacji, Tadeuszem Nyczkiem, czytali arcydzieło Mickiewicza wczoraj, zatem nie mogli udawać, że w Polsce wszystko jest pięknie, ładnie. Dlatego nie ma szczęśliwego zakończenia, ze sceny nie pada rytualne "Kochajmy się!", całość zamyka spowiedź Jacka Soplicy. Wcześniej zaś jest opowieść utkana z nostalgii i ironii - po równo. Rzecz o współczesnych pielgrzymach, którzy wdziewają na siebie maski i stroje bohaterów poematu i sprawdzają, czy bardzo ich one uwierają. Bardzo to Gombrowiczowskie, ta gra formą, sprawdzanie, w jakim stopniu to forma właśnie czyni człowieka. I przejmujące, bo pielgrzymi od Grabowskiego w swojej wędrówce szukają Polski jako wspólnoty, a znajdują jedynie jakieś rusztowanie nieczynnego kościoła.

Wspólnoty nie ma, każdy idzie osobno - zdają się mówić autorzy krakowskiego spektaklu. Pozostają wspólne biesiady i rytuały, gry w pamięć, wywoływanie polskich duchów, oddychanie przeszłością. Nie bez przyczyny "Panu Tadeuszowi" ton bez mała elegijny nadaje wspaniała muzyka Zygmunta Koniecznego, utrzymana w klimacie największych kantat Piwnicy pod Baranami.

Nie zamienia ona na szczęście przedstawienia Starego Teatru w wyprawę do krainy łagodności. Jest "Pan Tadeusz" jak trzeba gorzki i ironiczny, jest też w dużych fragmentach nieprawdopodobnie wręcz śmieszny. Duża w tym zasługa aktorów - Globisza, Peszka, Kosowskiego, Zawadzkiego, fenomenalnej w roli Telimeny Katarzyny Krzanowskiej. Jest tak jak w największych inscenizacjach na scenie przy Placu Szczepańskim. Młodzi grają z mistrzami i się od nich uczą, w zgodzie z tradycją Starego Teatru.

"Pan Tadeusz" pokazał, że rozczarowali się ci, którzy po Boskiej Komedii spodziewali się bezceremonialnego rozłupywania polskich pomników. Rzecz jasna, nikt ich nie budował od nowa, nikt na siłę nie konserwował. Artyści niż demolować woleli sprawdzać ich trwałość i oświetlać z różnych stron, czasem znajdując nieoczekiwane rysy. A zwolennicy demolki łatwo znajdą teatralne adresy, które są gotowe, by sprostać ich oczekiwaniom.

Jacek Wakar
Przekrój
4 stycznia 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...