Pompowanie gwiazd

"Czyż nie dobija się koni" - reż: Julia Wernio - Teatr Zagłębia w Sosnowcu

Zapewne dziś już w Polsce nikt by nie pamiętał o Horace McCoyu, autorze opowiadania "Czyż nie dobija się koni?", gdyby nie słynny film Sydneya Pollacka z wielką rolą Jane Fondy. I gdyby nie ten film zapewne Julia Wernio nie przełożyłaby na język sceny historii o koszmarnym maratonie tanecznym, niszczącym i upodlającym jego uczestników.

Zrobiła to, bo uznała, że McCoy i Pollack antycypowali rzeczywistość współczesnej kultury masowej z jej ogłupiającymi teleturniejami, z smsami obiecującymi telewidzom nagrody i jednodniową sławę, z gwiazdami tańczącymi na lodzie, które nigdy prawdziwymi gwiazdami nie były i nie będą, z tzw. celebrytkami, które jeszcze wczoraj były kasjerkami w hipermarkecie, a dziś mamią swymi obfitymi biustami miliony widzów, zarabiając na tym krocie, z piosenkarkami, które śpiewać nie umieją, bo Pan Bóg talentu im poskąpił, a jednak są słuchane, podziwiane i nieprzyzwoicie bogate. Macherzy pracujący na rzecz kolorowych brukowców dla gospodyń domowych i tabloidów proceder tworzenia nowych "gwiazd" nazywają w swoim branżowym slangu "pompowaniem". Wyławia się jakąś dobrze zapowiadającą się dziewczynę (albo chłopaka, w zależności od potrzeb rynku i stopnia znużenia publiczności "starymi" gwiazdami) i wymyśla dla niej karierę - jakiś skandalik, jakąś erotyczną przygodę albo inne bulwersujące lub chwytające za serce zdarzenie z "prawdziwego życia". 

Gloria Beatty (w Sosnowcu gra ją Małgorzata Jakubiec-Hauke) też marzy o karierze, najlepiej w Hollywood, i też będzie "napompowana", choć na razie - jak wszyscy uczestnicy tego morderczego maratonu tańca - nie ma świadomości, że jest manipulowana i okrutną cenę będzie musiała zapłacić za swe marzenia. Jej dotychczasowe życie było marne, biedne, nieszczęśliwe. Nie mamy wątpliwości, choć dziewczyna nadrabia miną, jest wesolutka i przed swym partnerem, Robertem Syvertenem (Michał Bałaga), udaje bezpruderyjnego luzaka. Owym głównym macherem od "pompowania" jest tu niejaki Rocky Bravo (Grzegorz Kwas), pojawiający się na scenie niczym demon zła. To najważniejsza i najlepsza rola w sosnowieckim przedstawieniu. Rocky ciągle uruchamia tańczących do działania, podsyca ich tęsknoty do sławy, mami nagrodami, skądinąd marnymi, podnosi ducha rywalizacji. Gdy trzeba, pacyfikuje ich i chłodzi temperamenty, innym razem - reanimuje i wymusza aktywność, demonicznie wijąc się po scenie. Jego konferansjerka - banalna i kiczowata, rodem z cyrku, gdzie tresuje się przecież zwierzęta a nie ludzi - jest skuteczna. Temperatura rośnie, emocje w tańczących pulsują, choć momentami zmanipulowana młodzież wręcz pada ze zmęczenia. Kiedy Rocky jest na scenie, spektakl staje się drapieżny, a jego przesłanie odsyłające nas do dzisiejszych "tańców na lodzie", staje się czytelne. Ta rola to spory sukces Kwasa. Inna rzecz, że nie mamy pewności, czy na pewno oglądamy Amerykę lat trzydziestych, czasu wielkiego kryzysu. 

Julia Wernio, wraz ze swą siostrą Elżbietą, autorką scenografii, zrobiła wszystko, by zatrzeć konteksty historyczne i uciec od topografii Hollywoodu i jego kolorytu. Młodzi tańczą w różnych, ale przecież głównie współczesnych rytmach. Melanż muzyczny też obejmuje wiele gatunków. Jest Gypsy Kings, jest Carlos Santana, jest trochę Ameryki Południowej, popu, rocka, i Bóg wie, czego jeszcze. Szaleństwo dźwięków, estetyk i konwencji z różnych muzycznych parafii. Ale to nie przeszkadza w odbiorze spektaklu. Wprost przeciwnie. Warstwa muzyczno-choreograficzna sosnowieckiego przedstawienia może się podobać. Sosnowiecka młodzież aktorska - ach, doprawdy jakżeż ona musi się tu nabiegać, napocić i nagimnastykować - nieźle sobie radzi w niełatwych układach tanecznych, w dynamicznych pląsach, gonitwach i wyścigach. Gdyby je wyjąć z tego spektaklu i potraktować jako samodzielną całość, trzeba by mówić o widowisku bardzo ekspresyjnym i wizualnie atrakcyjnym. Ale przecież tego zrobić się nie da. Nie można wyłączyć choreografii Artura Dobrzańskiego i popisów tanecznych kilkunastu aktorów z opowiadanej fabuły, z dialogów, z tych wszystkich interakcji, jakie łączą poszczególne postacie i figury, jakoś tam przecież charakteryzowane. Niestety, Wernio nie polepiła dialogów z tańcami. Aktorzy nie bardzo wiedzą, w jaką konwencję rozmowy powinni wejść w chwili, gdy tańczyć przestają. Stąd ich dojmująca bezradność i za każdym razem nieznośne poczucie pewnej sztuczności, gdy trzeba któryś z układów choreograficznych przerwać i nagle wejść w inny teatralny świat - pchnąć historię głównych protagoni-stów dalej. Pomieszane zostały języki narracji, choć przecież wiele epizodów ładnie zostało zagranych (choćby ten, gdy oburzone i zgorszone matrony próbują przerwać konkurs). Nic to jednak nie znaczy, skoro tych pęknięć jest tak wiele. 

Z wielkim zatem pomieszaniem uczuć i nastrojów oglądałem sosnowiecką adaptację. Chwilami bardzo mi się podobała, a momentami wręcz irytowała, bo całość jest uszyta z wielu tworzyw i materii, konwencji i języków, które do siebie przystawać nie chcą. Na przykład - w zgodzie z powszechnie panującą dziś w polskim teatrze modą, użyto projekcji multimedialnych, eksploatujących - tak to nazwijmy - wątek kryminalno-sądo-wy tej opowieści. Cóż z tego, że przygotowane zostały starannie i ze smakiem. Po co jednak w ogóle zostały wprowadzone? Z trudem i z niepewnością próbuję się domyśleć. Czy chodziło o to, że pokazując na początku spektaklu twarz wspomnianego już Roberta Syvertena, miały wzmóc w nas napięcie i odesłać do finału spektaklu? Ale przecież napisy, hasła, strzępy zdań i sądowych orzeczeń, pojawiające się na ekranie, są w ogóle niezrozumiałe i nie sposób pojąć ich dramaturgicznego sensu. A potem, czyli po jakiejś godzinie, po prostu o nich zapominamy. Projekcje multimedialne są zatem tylko wyrazem pretensjonalności tego spektaklu.

Krzysztof Karwat
Śląsk nr 4
28 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia