Portrety psychologiczne zdradzonych mężów

"Mąż mojej żony" - reż. Henryk Adamek - Formacja Artystyczna Kandyd 2

Nie od dziś wiadomo, że scena nie boi się żadnych tematów: ani trudnych, ani dziwnych, ani nawet obrazoburczych. O spektaklu, który obejrzałam na deskach Teatru Nowego w Łodzi, śmiało można powiedzieć wszystkie te rzeczy... Jego głównym tematem – który zawarty został już w tytule – jest bowiem bigamia.

 

Pierwszym, co fascynuje w samym scenariuszu (pióra doskonałego chorwackiego pisarza Miro Gavrana), jest wybór problemu, który w naszej kulturze jest bardzo rzadko spotykany. Choć o niewiernych żonach mówi się często, a i problem podwójnego życia daje o sobie znać od czasu do czasu, to jednak okazuje się, że z małżeństwa jednej kobiety z dwoma mężczyznami wynika coś więcej niż sprawa niewierności i nieuczciwości. To przecież cała masa problemów prawnych, organizacyjnych oraz logicznych, które muszą wciąż i wciąż wypływać na wierzch, pomimo iż złamane serca dwóch rogaczów wydają się już wystarczającym gwoździem do trumny. I właśnie o tym – o przeżyciach zdradzonych mężów – opowiada komedia „Mąż mojej żony".

Co w całym tym artystycznym przedsięwzięciu zaskakuje, a jednocześnie bardzo cieszy – aktorzy dążą do jak najbliższego kontaktu z widzami. Przede wszystkim, gromadzą oni całą widownię na scenie: w środku kręgu znajduje się scenografia złożona ze stołu, kilku krzeseł, sznura z suszącymi się prześcieradłami i seksowną, czerwoną bielizną oraz podłoga usiana pustymi puszkami po piwie. I choć wszystko zajmuje bardzo mało miejsca, nie potrzebujemy niczego więcej, by każdy – czy to artysta, czy odbiorca – czuł się dobrze i komfortowo. Mało tego, warunki te bardzo sprzyjają zburzeniu czwartej ściany, co zresztą jest przez obu aktorów pomysłowo wykorzystane. Szczególnie zaangażowana zostaje męska strona widowni, choć elementy autoironicznego humoru nie pozwalają na nudę również kobietom.

Moim zdaniem najciekawszą postacią całego spektaklu jest Helena, czyli podwójna żona oraz matka siedmioletniej Matyldy. Co ważne, postać ta nie pojawia się na scenie ani razu, jednak to właśnie ona pełni rolę spiritus movens całego konfliktu, a także jest wyjątkowo barwną, bogatą psychologicznie osobą – dbają o to dwaj artyści obecni na scenie, którzy w konsekwentny i bardzo spójny sposób kreują tę nieobecną fizycznie, ale jednak fascynującą femme fatale. Sami również są stworzeni na zasadzie przeciwieństw, czym podkreślają fantazję kobiety i jej przebiegłość. Edmund z Warszawy to odstawiony pedancik, stroniący od alkoholu, emanujący spokojem, skromny i posługujący się literacką polszczyzną. Z kolei Zeflik, mieszkający we Frankfurcie, a pochodzący ze Śląska, daje się poznać jako osoba porywcza i uczuciowa, zawsze jest w posiadaniu kilku butelek czystej oraz paraduje po domu w rozciągniętych dresach albo samej bieliźnie (ku uciesze żeńskiej części widowni, która może podziwiać piękne bicepsy oraz zgrabne nogi Dariusza Niebudka). Tak zróżnicowane kreacje obu mężów uzupełniają burzliwy wizerunek Heleny, która w jednym domu odnajduje spokój, ciepło rodzinne oraz porządek, a w drugim burzę emocji, artystyczny nieład i wyborną kuchnię. Doskonałym podsumowaniem tej postaci jest susząca się na sznurze czerwona bielizna, która rozbudza wyobraźnię widza równie skutecznie, co burzliwa dyskusja Edmunda i Zeflika.

Zarówno reżyseria, jak i gra aktorska są tu naprawdę na wysokim poziomie. Historia jest płynna, aktorzy nie boją się budować napięcia ciszą, wyraźnie mogą też rozwinąć skrzydła. Dariusz Wiktorowicz konsekwentnie tworzy swoją postać flegmatycznego Warszawiaka, dodaje mu wyjątkową głębię psychologiczną i tworzy tym samym niezapomnianą kreację. Jednak to Dariusz Niebudek kradnie całe przedstawienie. Rubaszny, emocjonalny i zaangażowany od początku do końca, zmusza widzów do lania łez najszczerszego śmiechu – w dużej mierze dzięki swojemu niezwykłemu talentowi do improwizacji.

Nie ulega wątpliwości, że „Mąż mojej żony" to ogromny sukces, a także pokaz prawdziwego kunsztu aktorskiego i reżyserskiego. Na uwagę zasługuje również muzyka, którą skomponował Rafał Smoleń, a także minimalistyczna, doskonale sprawdzająca się scenografia Barbary Wójcik-Wiktorowicz. Nie ma tu zbędnego elementu – tak samo, jak nie odczuwa się żadnego braku. Jestem przekonana, że każdy, kto pojawi się na tej sztuce, wyjdzie z teatru z poczuciem bardzo miło spędzonego wieczoru.

Monika Zań
Teatr dla Was
10 listopada 2017
Portrety
Henryk Adamek

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia