Postać jest najważniejsza

rozmowa z Wiolą Białk

Taki dar, jaki ma Wiola Białk, po prostu się nie zdarza. Świetna solistka musicalowa i operowa, i bardzo dobra aktorka dramatyczna. Znana z tego, że nawet grając role składające się z czterech linijek na krzyż kreuje przyciągające wzrok postaci i koncertowo "kradnie spektakl" odtwórcom bohaterów tytułowych

Tak jest chociażby w „Annie Kareninie”, gdzie Wiola gra Kitty Szczerbacką. Gdy mąż zalewa ciężarną Kitty pretensjami o przelotny błysk oka na widok niemal przypadkowej osoby, a Wiola cedzi: „Kostia, przesadzasz”, w tym zaprzeczeniu zamyka całą gamę uczuć na kartach powieści rozpisanych na wielostronicową dyskusję – współczucie dla partnera nieradzącego sobie ze swoimi emocjami; strach przed ich irracjonalnością i może nawet pretensje do nieszczęsnej kuzynki Anny Arkadiewnej, że obojgu tę irracjonalność uświadomiła.

Z tego rodzaju perełek składają się też role Wioli w „Jekyllu & Hydzie”, a zwłaszcza w „Ragtime” – w końcu Sarah to prawie postać niema, a kwestie Matki składają się wyłącznie z niedomówień.

Z Wiolą Białk tuż przed premierą jej monodramu „Bulwar zdradzonych marzeń” w reżyserii Roberta Talarczyka rozmawia Pola Sobaś-Mikołajczyk

Jak to się stało, że skusiła cię myśl o spektaklu z tak różnorodnymi piosenkami?

Zaczęło się od pomysłu poddanego przez Ewę Zug, która jest kierownikiem muzycznym spektaklu, aby sięgnąć po piosenki Barbry Streisand.

O!

Zaproponowała je, bo rzadko kto je śpiewa, pewnie dlatego, że wymagają dużej rozpiętości głosu. Reżyser – Robert Talarczyk – z początku się zgodził, ale kiedy ich dłużej posłuchał, przyznał, że on jednak nie czuje tego materiału.

W sumie ostała się w przedstawieniu choćby jedna piosenka Barbry Streisand?

Nie, bo przez jakiś czas miały być to jednak piosenki Marianne Faithfull. Pojawiło się jeszcze wiele pomysłów i wiele kolejnych wersji spektaklu – na przykład, że to będzie opowieść o trzech różnych kobietach na trzech etapach życia. Potem – że o kobiecie i trzech mężczyznach, jeszcze później – że wszystkich trzech zagra jeden i ten sam aktor. Ostatecznie jednak Robert Talarczyk specjalnie do tego spektaklu napisał zupełnie nowy monodram i dobrał do niego takie piosenki, które pasują do przeżyć bohaterki.

A kiedy już myślałaś nad interpretacją tych piosenek, chodziło ci głównie o to, żeby z nich wydobyć ciekawe efekty, na które stać tylko szkoloną sopranistkę?

Zupełnie nie, bo gdy gram w teatrze najważniejsza jest postać. Nawet jeśli w piosence są elementy sprzeczne z jej motywacjami, chociażby przez konstrukcję harmoniczną piosenki, przez narastanie albo opadanie napięcia, zawsze góruje postać. Zresztą jako widz też wolę brud emocji od krystalicznych dźwięków.

Więc jak pracujesz nad rolą? Wyobrażasz sobie konkretną, otaczającą cię przestrzeń, na przykład to ponure okienko na poczcie, na której pracuje twoja bohaterka? W ogóle dorabiasz sobie takie szczególiki?

Tak, ale trudno mi o tym opowiadać, bo to jest bardzo niedookreślone. Nie wyobrażam sobie realistycznego, konkretnego budynku, za to zawsze mam mnóstwo skojarzeń. Czasem są to kolory, czasem jakieś inne cechy nastroju, ale naprawdę trudno byłoby mi na bieżąco referować czy to, co sobie w danym momencie wyobrażam, jest bardziej zielone czy niebieskie, wietrzne czy zwichrowane.

A skoro monodram jest o bolesnych teatralnych zawodach, powiedz mi czy masz jakieś zawiedzione teatralne marzenie?

Chyba czymś takim był „Ragtime”. Bardzo wiele sobie po tej sztuce obiecywaliśmy. Szkoda tego potencjału, bo cały zespół dał z siebie wszystko. Zresztą to akurat zostało docenione – dostaliśmy w Gdyni nagrodę za zbiorową kreację. Wiem, że się nie udało z miliona najróżniejszych przyczyn i że tak się czasem po prostu zdarza – ale jednak żal…

Pola Sobaś-Mikołajczyk
Ultramaryna
29 września 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia