Postać prymasa wciąż przyciąga uwagę

rozmowa z Janem Wojciechem Krzyszczakiem

Teatr Kameralny obrósł już grupą aktorów, którzy tworzyli i tworzą kolejne przedstawienia. Oczywiście, ten skład się zmienia; jedni z różnych przyczyn odchodzą, inni przychodzą, ale pewien trzon pozostaje od dłuższego czasu - o swoim teatrze mówi lubelski aktor JAN WOJCIECH KRZYSZCZAK.

Andrzej Z. Kowalczyk: Teatr Kameralny jest najstarszym w pełni prywatnym teatrem działającym w Lublinie. Skąd wziął się pomysł jego powołania? 

Jan Wojciech Krzyszczak: Działamy nieprzerwanie od 1992 roku. W tym samym czasie powstała też inna prywatna scena - Teatr Nowy. On jednak już zakończył działalność, a więc rzeczywiście Kameralny jest najstarszy. 

A skąd się wziął pomysł? 

- To pierwsze lata transformacji, kiedy na czasie było branie spraw w swoje ręce, więc i ja spróbowałem. Ale najważniejszym powodem było to, że nie potrafię siedzieć w teatrze i czekać na to, co mi dyrekcja zaproponuje, czekać na role, które mają przyjść. Korci mnie, aby samemu iść do widza i coś mu zaproponować. Mam własny, osobisty stosunek do teatru i potrzebę mówienia o rzeczach, które mnie interesują, o rzeczach ważnych. A to niekoniecznie musi być w pełni tożsame z tym, co proponuje teatr, w którym się jest zatrudnionym. 

Niezależnie od pracy w Teatrze Osterwy należał Pan w swoim czasie do ścisłej czołówki polskich wykonawców monodramów. 

- Zrobiono kiedyś taki ranking, w wyniku którego okazało się, że prowadzę w ilości nagród zdobytych na festiwalach teatrów jednego aktora. Zdobyłem ich dziewięć, a na innych festiwalach jeszcze dwie kolejne. I o ile wiem, czołówka takiego rankingu chyba nie zmieniła się do dziś. 

Pański teatr nie ma etatów, występują w nim artyści z różnych lubelskich scen. Ale patrząc na obsady kolejnych realizacji można chyba mówić o zespole Kameralnego? 

- Rzeczywiście, Teatr Kameralny obrósł już grupą aktorów, którzy tworzyli i tworzą kolejne przedstawienia. Oczywiście, ten skład się zmienia; jedni z różnych przyczyn odchodzą, inni przychodzą, ale pewien trzon pozostaje od dłuższego czasu. To między innymi Jola Rychłowska, Tomek Bielawiec i Andrzej Golejewski z Teatru Osterwy, Roma Drozdówna z Andersena czy Andrzej Sikora z Muzycznego. Zatem - tak, można mówić o niesformalizowanym, ale stałym zespole Teatru Kameralnego. Jego część będzie można zobaczyć w najnowszej premierze. 

Najnowsza premiera to "Zapiski więzienne" kardynała Stefana Wyszyńskiego. Dlaczego zainteresował się Pan właśnie tym tekstem? 

- Od dłuższego czasu dużo się słyszy o kryzysie czy wręcz braku autorytetów. I to, niestety, jest prawda. Trzeba więc takie autorytety wskazywać; to zadanie również dla teatru. A w naszej historii najnowszej (a chyba nawet nie tylko najnowszej) trudno znaleźć postać, która bardziej niż kardynał Wyszyński zasługiwałaby na to miano. To postać, którą nie tylko warto, ale wręcz trzeba przypominać, zwłaszcza młodym widzom. Ksiądz Prymas zmarł 28 lat temu, a więc jest już całe pokolenie ludzi dorosłych - podkreślam: dorosłych - którzy mogą go znać tylko ze wspomnień. Nie jest to zresztą wiedza szczególnie szeroka. Wierzę, że nasz spektakl pomoże tę wiedzę poszerzyć. A niektórzy z widzów może zechcą ją jeszcze pogłębiać. 

A czy nie obawia się Pan, że widzowie mogą już odczuwać przesyt wszechobecną tematyką historyczną? 

- Nie, nie mam takich obaw. Po pierwsze, nie sądzę, aby tej tematyki było tak dużo, by mogła wywołać aż przesyt. A po drugie - postać Prymasa Tysiąclecia jest tak ciekawa, że przyciąga uwagę niezależnie od tego, czy ktoś się interesuje historią, czy też nie.

Andrzej Z. Kowalczyk
Polska Kurier Lubelski
28 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...