Potrawka z kury

10. Międzynarodowy Festiwal Gombrowiczowski

Możliwe, że był to borsuk. Rzecz jasna nie borsuk żywy, a tylko maska udająca łeb borsuka lub jakiegoś innego rosomaka. W każdym razie, pysk to miało wydłużony bardzo - co, jak się okazało, kluczowe było dla przebiegu uroczej sceny. Oto aktorka, przystroiwszy głowę rzeczoną maską, od tyłu bobruje sztucznym nosem borsuczo-rosomaczym w nagle gołym zadku swojej koleżanki aktorki o bardzo po rubensowsku zorganizowanym ciele

Celowanie wydłużonym ryjem w, jak to na stronach „Miłości na Krymie” określił Sławomir Mrożek, „miejsce strategiczne” koleżanki aktorki, na czworakach sunącej przodem, odbywa się podczas skalnej wspinaczki, tuż po chwili, kiedy uskok jakiś okazał się technicznie stanowczo zbyt trudny dla czerwonych rajstop rubensowskiej alpinistki – więc opadły z wrażenia. I wtedy: cel – pal! Po czym: trafiony – zestrzelony! Najciekawszy w tym uroczo żenującym obrazku jest fakt, że ewidentnie trafiona dama – niczego po sobie nie daje poznać. Dzielnie wspina się dalej. A jaki morał tu otrzymujemy?

Może nie morał to jest, może jedynie stare, mądre pytanie. Właściwie w imię czego trzeba marnować słowa na opisywanie takich scenicznych dyrdymałów spoza jakiegokolwiek smaku? Półtoragodzinne rumowisko inscenizacyjne z Paryża – „Gombrowiczshow” trupy Compagnie du Zerep, show tak myślowo, jak i plastycznie przez Sophie Perez oraz Xaviera Boussirona klecony bez wątpienia w chwili utraty przytomności – właściwie składa się z samych takich rodzynków, jak trafianie sztucznym nosem borsuczo-rosomaczym do cienistego celu na skale wiodącej nie wiadomo dokąd. Właśnie tak, przy czym scena trafiania wcale nie jest najwybitniejsza. I co teraz z tym robić, z tym kolosalnym bałaganem? Albo z innym, przez Magdalenę Miklasz nie-wyreżyserowanym rumowiskiem, co go studenci krakowskiej PWST do Radomia przytaszczyli, chyba tylko dla żartu nazywając „Ferdydurke”, bo z arcydziełem Gombrowicza ma ono dokładnie tyle samo wspólnego, co paryskie trafianie nosem w uwolniony od rajstop zad ma wspólnego z Gombrowiczem w ogóle?

No, co robić? W rumowisku francuskim jest wszystko. Maska borsuczo-rosomacza i z pięćdziesiąt innych masek, od Sasa do lasa. Gitara basowa, instrumenty klawiszowe, pianino i mikrofony. Sprytne krzesła, sprytne, gdyż, wystawcie sobie, są to meble bąki puszczające w zastępstwie człowieka, właśnie tak, szkoda tylko, że nie umieją mówić „Przepraszam”. Są wypchane lisy i ze dwie wypchane wiewiórki. Jest odzież ze wszystkich możliwych parafii krawieckich. Chyba sto kuriozalnych peruk w różnych barwach. Plastikowe trąbki odpustowe. Wspomniana skała monstrualna i jeszcze, jeśli dobrze widziałem, w skale wejście do jaskini. Jakiś stół, jakieś łóżko, jakiś koc w kratę, taki koc bodaj dlatego, że przypomina koc, którym na jednym z filmów dokumentalnych okrywa się Gombrowicz, machając nam na pożegnanie. I mamy jeszcze monstrualne, sztuczne ptaszysko, na sznurze wiszące nad całym tym bałaganem totalnym. No i aktorzy!
    Ganiają jak opętani, bez składu i ładu. Skaczą i fruwają, kozły fikają, czołgają się, kopią nawzajem, dysząc przebierają się wciąż i wciąż, śpiewają, wyją, mruczą, klepią teksty własne i wyimki z dzieł Gombrowicza, wyimki dobrane ni z gruchy, ni z pietruchy, albo snują się somnambulicznie. Groch, jakiego świat nie widział, w kapuście, co zdaje się nie mieć końca. No i co z tym wszystkim teraz zrobić?

Mozolnie szukać dobrych słów? Ostrożnie budować zdania i na siłę próbować nimi zrobić rzecz absolutnie niemożliwą - wydrążyć w babilońskim rumowisku paryskim choćby jeden cieniutki tunelik sensu choćby najmarniejszego? A może zachować się kulturalnie i bredzić cosik o jarmarcznej formie, którą Francuzi nadali podstawowej dla Gombrowicza kategorii groteski? A może – wracając do rumowiska krakowskiego, z innych martwych gadżetów usypanego, ale jednak rumowiska jak się patrzy – ulitować się mam niezdrowo i oznajmić, że „Ferdydurke” z Krakowa daje odpowiedź na pytanie: Jak sobie mały student aktorstwa wyobraża kolejna podstawową kategorię Gombrowicza, kategorię gry mianowicie?

Dajcie spokój, to nie ma żadnego sensu. Zwłaszcza, że oba  arcydzieła bałaganu teatralnego osiągnęły tak strzelisty poziom wewnętrznej i zewnętrznej rozsypki, że ktoś z Gombrowiczem nie obeznany – a przecież normalny człowiek nie ma obowiązku znać na wylot ani jego życia, ani jego dzieła – po obejrzeniu tych arcydzieł nic nie będzie rozumiał, gruntownie nic. I musi dojść do wniosku, że Gombrowicz to był absolutny wariat, absolutny i niebezpieczny, chory jakiś dowcipniś, silący się na epatowanie bliźnich bawarskimi wicami typu „nos w dupę”, do tego kompletny nieudacznik spójnej myśli i fundamentalny, nic nie umiejący birbant formy, któremu tylko o to chodziło, by mącić ludziom w głowach.

Dajcie więc spokój. Jedyne, co pozostało, to skwitować rumowisko paryskie i rumowisko krakowskie frazą, którą w finale „Kosmosu” Gombrowicz skwitował własne, genialnie szemrzące, jak skalpel precyzyjne rumowisko słów. „Na obiad była potrawka z kury.”


Dziennik Teatralny
24 października 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...