Powrót do korzeni, czyli „Zemsta"

"Zemsta" - reż. Krzysztof Jasiński - Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi - 2022-11-19

Premiera „Zemsty" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza odbyła się 19 listopada 2022 roku. Widzowie od lat związani z „jaraczowską" sceną, znający konwencję, w której obracają się i celują jej twórcy i artyści będą, mamy nadzieję, mile zaskoczeni odmianą, która zagościła w repertuarze.

Dzieło Aleksandra hr. Fredry grane w oprawie klasycznej ze stworzoną z rozmachem scenografią i kostiumami zaskakującymi bogactwem i przepychem zadziwiają i zaskakują w kontekście programu, do którego twórcy związani z Jaraczem przyzwyczaili widzów.
Okazuje się, że widzom bez względu na trendy i czasy, przemiany w teatrze, kulturze, taką a nie inną współczesność w duszy gra nie tylko nuta modernistyczna. Jesteśmy bowiem równocześnie przywiązani do tradycji. W „Zemście" Jasińskiego widać to w sposób najprostszy i oczywisty – owacje na stojąco nie cichną. Doceniamy to, co znane i lubiane, a na pewno dobrze pomyślane i wyreżyserowane sztuki Fredry do tego kręgu należą.

Z mocą zachęcamy do wybrania widowiska także ze względu na to, że rok 2023 został ustanowiony rokiem Aleksandra Fredry. 20 czerwca komediopisarz obchodziłby 230. urodziny. Jest co świętować! I jest to znakomity moment, by Fredrę zobaczyć w odsłonie znanej, a jakże odmiennej.

O formie w formie
Oto na scenie mamy sposobność obcowania z klasyką powracającą do źródeł. Oddalenie się od formuły „nowoczesnej", synkretyzmu stylów i gatunków, od trendu na klasykę podporządkowaną współczesnym formom i nurtom na rzecz tradycyjnej, nieobarczonej bagażem trendów. Warto przenosić akcenty na to, co dziś ważne i aktualne – na tym polega sztuka adaptacji. Nie ma jednak nic bardziej drażniącego i odstręczającego niż nachalne uwspółcześnianie. Bywa niebezpieczne, bo potrafi zniechęcić zarówno do nowej odsłony, jak i klasycznego odczytania. W przypadku „Zemsty" reżyser i aktorzy brawurowo ukazują, że nowatorskie podejście do „Zemsty" nie jest jedyną drogą odczytania dzieła na nowo. Każda nowa recepcja winna być traktowana jak pierwsze wydanie, pierwsze wystawienie. A klasyka najwyższych lotów nie pozwali się potknąć. Dobre wybory i decyzje zawsze dają sukces.

W kulisach
Krzysztof Jasiński – reżyser teatralny, aktor i założyciel Krakowskiego Teatru Scena STU jest pierwszym, który wystawił Witolda Gombrowicza w Ameryce Łacińskiej – jego „Operetka" grana była 200 razy. Jako pierwszy zrealizował Witkacego w Związku Radzieckim („Wariat i zakonnica"). W Teatrze STU „Wariat i zakonnica" grana była przez 35 lat, „Hamlet" Szekspira od 22 lat. Ostatnio Jasiński wystawił w Krakowie „Cnoty niewieście, albo dziwki w majonezie wg Szewców" Witkacego. Jako reżyser poza Teatrem STU debiutował w łódzkim Teatrze im. S. Jaracza, wystawiając „Moliera, czyli zmowę świętoszków". W jego dorobku wystawienniczym znajdują się: pierwszy polski pokaz „Mistrza i Małgorzaty", „Hamlet" z 2000 roku, „Zemsta" zrealizowana w 2004, „Czekając na Godota". Jasiński odważnie sięga po największy kaliber, wspomnieć tylko operowo zrealizowanego „Rigoletta", z wielkim rozmachem przedstawionego w ujęciu plenerowym (Teatr Polski w Warszawie).

I między aktami
„Zemstę" pisał Fredro w 1833 roku, choć koncept na dramat zrodził się wcześniej – najprawdopodobniej, gdy młody poeta obejmował majątek żony. Ze starych aktów majątkowych wynikało, że prócz wielu dóbr otrzymał także połowę starego zamku w Odrzykoniu. Nazbyt zawiła jest historia i losy jego mieszkańców, by ją zmieścić w kilku akapitach, dość powiedzieć, że w wyniku różnych perturbacji uległ on podziałowi między dwóch niezgodnych sąsiadów, nieustannie toczących ze sobą zatargi, małe wojenki (słusznie ciekawych losów bohaterów i ich protoplastów odsyłam do „Wstępu do Zemsty" autorstwa Eugeniusza Kucharskiego, wydanego przez Bibliotekę Narodową we Wrocławiu z 1948 roku). Na tym spędzili panowie szlachta z górą 30 lat. Waśnie te kończy małżeństwo wojewodzica i kasztelanki.

Spór o mur
Spór o mur to bardzo aktualna kwestia; drażliwa i dzieląca społeczeństwo, a czasami nawet najmniejszą jego komórkę, jaką jest rodzina. Tak łatwo Polaków poróżnić, a tak trudno powiedzieć im: „zgoda!". Spierać się, by później znów jednoczyć się w obliczu zagrożenia. Jak pisze profesor Tomasz Bocheński w pierwszym tekście wybranym do programu „Zemsty": „W Polsce najlepiej ukrywa się tajemnice za murem, za wysokim płotem, za ogrodzeniem chroniącym naszych bliskich. Tak nas Fredro sportretował w „Zemście", zafiksowanych na rodzinnych sprawach, walczących z sąsiadem, budujących majątek, no i zajętych kwestią muru. [...] Cześnik i Rejent, uniwersalne figury polskiego życia, do dni ostatnich toczyliby ze sobą spór [...]". To chyba części Polaków sposób na życie i postsarmacki duch zakorzeniony i piastowany pieczołowicie w kolejnych epokach. Profesor Bocheński zauważa, że te podjazdy i odwroty są elementami pewnej gry, strategii. Dziś jak w soczewce oglądamy ją na scenie teatralnej w adaptacji Krzysztofa Jasińskiego. No, właśnie, „Zemsta" wiele mówi o relacjach międzyludzkich na każdym poziomie, o naszych więzach polsko-polskich, ale i o stosunkach sąsiedzkich, przy czym sąsiedztwo nie ogranicza się wyłącznie do domu tuż obok, ale i do sąsiadów spoza granic. Nigdy nie znajdę odpowiedzi na pytanie, dlaczego w nowej tradycji architektonicznej (szczególnie lat 90.) nie znalazło się miejsce dla porządku chociaż doryckiego, za to z dumą niejednokrotnie grodzimy się betonowymi przęsłami, jakby trzeba było odciąć się od innych, schować to, co za płotem, wreszcie, schować siebie samych przed wzrokiem innych, okopać w szańcu, najlepiej z dubeltówką pod pachą.

Czy w szaleństwie jest metoda?
Czemże byłby Polak bez tych wojenek polsko-polskich, zajazdów, dobijania i wskrzeszania przeciwnika (czytaj: sąsiada)? Wieloletni adwersarze – Cześnik i Rejent w swojej niechęci, zapiekleniu i gniewie nie mogą bez siebie istnieć, bo sensem ich życia jest spór, walka. Żaden nie chce dać zgody na zgodę. Zemsta – oto czym żyją, co by się z nimi stało, gdyby nie cel – „wykurzyć!". Sugestywne nazwiska adwersarzy w pełni zostały oddane przez aktorów: Andrzeja Wichrowskiego, czyli Cześnika Raptusiewicza oraz Bogusława Suszkę jako Rejenta Milczka. Rozmodlony Rejent ze sztandarem procesyjnym w tle i ogromnym krzyżem na szyi oraz Cześnik z szablą przy kontuszu ze swych bojów utworzyli sposób na życie, co doskonale jest widoczne w spektaklu. Mocne wejście realizuje się nie tylko od strony muzycznej i dźwiękowej, ale i scenograficznej. A strzały padają naprawdę! Aktorzy oddają słowami – mowa wiązana w ich wydaniu brzmi jakby posługiwanie się nią było fraszką – i gestem napięcie między dwoma domami. Kontrolują w pełni swoje ruchy sceniczne, nawet zwracanie oczu ku niebu jest przezabawne i wspaniale dostrzegalne przez widza. Sarmackie tchnienie z epoki pojawia się naprzemiennie z współczesną formą dysputy, konfrontacji. I jak na dłoni widać, że nasze przywary trzymają się mocno! Kąśliwość w wykonaniu Bogusława Suszki i narowistość, którą wspaniale kreuje Andrzej Wichrowski tną powietrze zręczniej niż ostrze stali damasceńskiej. Cześnik w konkurach bawi i rozczula, zaś zacietrzewienie Rejenta jest wyczuwalne po ostatnie rzędy! Swoje pojedynki na słowa podają wstrząśnięte i niezmieszane! Pełna świadomość, dojrzałość aktorska obu panów pozwala wyłuskać psychologiczną głębię postaci. Oni to bowiem otrzymują najwięcej przestrzeni, by zaprezentować swoich bohaterów i własne umiejętności w pełnej krasie. Może dlatego tak przyjemnie patrzeć i doszukiwać się w granych przez nich dzisiejszych Raptusów i Milczków. A salwy śmiechu na: „mocium panie!" to uwierzytelniają.

Kunszt i klasa
Aktorskie dokonania potwierdzają, że właśnie na deskach Teatru im S. Jaracza i przy „jaraczowskiej" obsadzie naprawdę warto „Zemstę" wystawiać. Cięty dowcip, riposty celne i tak okraszone humorem – aż się skrzy! Niezawodny Robert Latusek jako Dyndalski – zwykle przedstawiany jako jegomość mający już swoje lata, u Jasińskiego jest mężczyzną w kwiecie wieku. Czyż więc można się dziwić, że scena pisania listu, czy skargi do sądu jest tak inna od wielu znanych recepcji. Dzięki świeżej odsłonie postaci imć Dyndalski w wykonaniu Latuska jest zaskoczeniem i zdecydowanie działa na korzyść inscenizacji. Aktor wyprowadza sceny, które zwykły tak bawić z poetyki tradycyjnej na rzecz nowego oblicza Dyndalskiego. To trzeba zobaczyć.
Rekonesans nie może się odbyć bez podkreślenia ról mularzy. Radosław Osypiuk (Mularz 1) i Mariusz Siudziński (Mularz 2) zbierają wielką klakę za swoje wystąpienia – nic nie może być większym uhonorowaniem niż wybuchające salwy śmiechu. Jeśli dodać, że aktorzy także się śmieją, tak ucieszna to scena i świetnie utrzymana tonacja komiczna, że bardzo chce się ich oglądać. Życzących sobie poznać rozrywkę najwyższych lotów warto zaprosić do Teatru im. Jaracza, by także ubawili się wdzięcznymi i smacznie podanymi w glazurze z najlepszego komizmu: kuchmistrzem Perełką – świetny Karol Puciaty, czy Śmigalskim w wydaniu Łukasza Stawowczyka.

Dwa światy
Reżyser konsekwentnie trzyma się recepcji w optyce „klasycznej": wiernej inscenizacji w bogatej oprawie scenograficznej, skonstruowanej na bazie przeciwnych sobie dwu domów jak dwóch światów, dwu bliskich a jakże odległych balustrad i schodów. Znakomicie wyszukane i podane w scenografii zostają symbole, np. atrybuty szlacheckie i alegorie, których odczytywanie jest przyjemnością. Pole dla wyobraźni dają wieloznaczne rogi wiszące ponad sceną. A i różowy kolor oparów mgły jest niezwykle sugestywny. Warto zwrócić uwagę na „rekwizyt" jakim jest stół, pełniący zaiste wiele ról. Byliśmy zaskoczeni, jak jego ustawianie i przestawianie, strony, po których można przy nim zasiąść, zamykają w sobie pewne kody wysyłane przez reżysera i mające zostać złamane, rozszyfrowane przez widza. Za realizację tak pełną, naładowaną (ale nie przeładowaną) symboliką podziękować trzeba Markowi Chowańcowi (scenografia) – co w tejże chwili czynimy. A także wybornie zaprojektowanym i niezwykle umiejętnie dobranym kostiumom, które przenoszą w czasie odbiorcę i czynią postaci wiarygodnymi dziś, mimo że dzieli nas od nich ponad 200 lat. Trzeba podkreślić, że nie tylko kobiece stroje wzbudzają zachwyt, bowiem znakomicie prezentują się również kreacje męskie. Wybitna praca Anny Czyż zostaje nagrodzona zachwyconym wzrokiem widzów i gęsto wyrażanymi w kuluarach pochwałami.

Rewolucja jest kobietą
Podobno, gdyby pewna dama miała krótszy nos, inaczej by się potoczyły dzieje świata. Na przestrzeni wieków potwierdza się, że kobiety mają moc, by ruszyć z posad bryłę świata. Klara Raptusiewiczówna w każdej epoce jest protoplastką kobiet pragnących, by znalazło się dla nich miejsce do samostanowienia – niezłakniona umizgów, wręcz im niechętna. Progresywna, łebska młoda kobieta. I choć nie był to jeszcze czas sufrażystek, to postać Klary jest „dowodem" istnienia kobiet, które można spróbować określić forpocztami rewolucji. I choć musiała się uciekać do forteli – nikt nie wprowadził wówczas tak wyrazistej postaci kobiecej, tak doskonale zarysowanego charakteru, jak uczynił to Fredro, a dziś Jasiński – zwycięża swoją niezłomną naturą i szlachetnym charakterem. Och, gdybyż tak czytywać „Zemstę" w młodych latach, co najmniej raz w tygodniu, znacznie mniej byłoby złamanych serc, a więcej pewnych siebie dziewcząt, które przejmują inicjatywę na każdym polu! Elżbieta Zajko kreuje Klarę z humorem, ale takim, jaki nie jest powierzchownym śmieszkiem, chichotem przy podszczypywaniu. Każde słowo aktorki jest przekazane z namysłem, zrozumieniem, świadomością tego, że niektóre dzisiejsze Klary wciąż jeszcze bądź to nie zdobyły się na samodzielność, bądź to wciąż im się odmawia własnej suwerenności. Zajko stwarza dziewczynę z pogranicza czasów. Klara Krzysztofa Jasińskiego wyłania się z cienia swych opiekunów i lśni na scenie. Prowadzona konsekwentnie przez Zajko postać ma w sobie polot i mądrość, jest pragmatyczna i daleko jej do westchnień i omdleń. Niech by więcej takich wybornych ról i trafnie dobranych aktorek. To lubię!
Pod umówionym jaworem
Aktorce partneruje Mateusz Czwartosz jako Wacław, który do kobiet ma wielkie upodobanie. Spoglądamy na dżentelmena rodem z powieści Jane Austen i produkcji spod znaku popularnej platformy streamingowej, być może niektórzy (jak ja) dostrzegą tu echa serialu, którego akcja toczy się w wiktoriańskiej Anglii w okresie regencji. I nie ma w tym nic złego. Pewne tropy, powiązania i skojarzenia najczęściej działają na korzyść widowiska. Wacław Jasińskiego jest gdzieś między sielankowym Filonem (tym od Laury) a fircykiem (tym w zalotach – uwaga: Fredro). Biegły w sztuce uwodzenia dam – w tym także Podstoliny – ulega czarowi Klary. Czwartosz bardzo swobodnie porusza się w roli Wacława. Jego aparycja sprostała, jak mniemam, wyobrażeniom nawet wymagających odbiorców, co także jest ważne – chcemy i wierzymy temu wczesnoromantycznemu amantowi, który nieco zaplątał się w sieci uczuć. Przyjęte przez aktora konfidencjonalne, spoufalające podejście jeśli idzie o kontakt z widownią pokazuje aktora ambitnego i zaangażowanego. Czekamy zatem na niego w kolejnych odsłonach teatralnych. (Warto dodać, że aktor jest związany z Teatrem Jaracza, można go zobaczyć w „Kruku z Tower" w reż. Roberta Latuska, czy „Sonacie Belzebuba" reż. Radek Stępień. Czwartosz grał Księcia w „Operetce" wystawianej w Teatrze Studyjnym w Łodzi).

Famme fatale
Częścią konceptu autora – zarówno sztuki jak i jej inscenizacji – było też wprowadzenie między wojujących kobiecego „pierwiastka" w postaci Podstoliny – zalotnej, filuternej i uwodzicielskiej famme fatale. Ktoś nam rzekł, iż „tutejsza" dama wykreowana została na matronę rodem z kabaretu dla bardziej niż mniej dorosłych. Przejaskrawienia tej postaci są wyraźnie zamierzone, a komizm bije z całej jej postaci: zachowanie, wygląd (podkreślamy tu znakomitą charakteryzację), styl poruszania i „akcesoria", które się pojawiają w kolejnych odsłonach jej postaci. „Odsłonach" – bardzo to zasadne określenie. Audykowska bawi, kokietuje, podszczypuje i przy tym ani na chwilę nie przekracza granicy dobrego smaku. Oto komizm w pokazowej formie! Jesteśmy przekonani, że jak pisze prof. Marcin Cieński: „[...] Fredro pokazał Podstolinę w tonacji komicznej, nie zaś złośliwej czy krytycznej, odsunął na bok kwestię wyrachowania, pozwolił zaś jej grać rolę zabawnego wcielenia oświeceniowej żony modnej, a nie cynicznej poszukiwaczki męża". Taką też Podstolinę otrzymują od Ewy Audykowskiej-Wiśniewskiej widzowie. Taka jest Podstolina Jasińskiego – frywolna, ale i urocza, przemyślna, ale nie podstępna. Ponętna, ale nie bezwzględna. Aktorka chowająca twarz za wachlarzem skraca dystans, porozumiewając się zza niego z publicznością. Przejaskrawiona gra aktorów widoczna jest, gdy oczy kierują się na machającą zalotnie wachlarzem Podstolinę, „zaciągającą" z wdziękiem i Papkina. Ewa Audykowska-Wiśniewska ze swobodą i zwadą wyzna, że jej bohaterka „rzadko myśli", ale za to „chyża w dziele". Znakomicie drażni się, kokietuje i podkpiwa z Papkina. Natychmiast wiadomo, że to przekomarzanie się bawi ją, a Papkina podsyca do fantazjowania i snucia historii (głównie o sobie). Taką widzimy entą twarz Papkina: na poły gawędziarza, na poły trefnisia. Aktorzy bawią się i w tę grę wciągają odbiorcę. Zarówno Podstolina jak i Papkin czarują wdziękiem, nakładają kolejne maski i konsekwentnie liczą na sukces. Nawet jeśli ich bohaterowie go nie mają, to aktorzy z pewnością tak!

To bym jeszcze raz pofrunął!
Artystycznym doświadczeniem, znakomitym warsztatem, a ponadto lekkością, świeżością i swobodną grą zachwyca Bronisław Wrocławski. Świadomość twórcza i kunszt sprawiają, że otrzymujemy wirtuoza wśród teatralnych Papkinów. Wrocławski celuje w punkt, gdy funduje nam zarówno werbalnie i niewerbalnie pokaz gry aktorskiej, kiedy aktor daje widzowi odczuć, że oto gra dla niego, że robi to z pasją i oddaniem. Dzięki temu skupia całkowicie uwagę widza. Doskonale to widać, gdy utrudzonemu (Papkinowi czy Wrocławskiemu) mierzwią się z każdą sceną bardziej włosy na głowie. W wariackim pędzie na pohybel realiom i całemu światu aktor wydobywa głębię ciągłego Papkinowego udawania, ten strach, którym podszyte są Papkinowe poczynania. Gdy w swych zeznaniach plącze się, serwuje kolejne kłamstewka i wykręty zaciskające pętlę na szyi, jesteśmy gotowi rzucić się za nim – nie tylko przez morze. Jako swat i amant w jednym jest Bronisław Wrocławski bezbłędny. Aktor sprawia, że chce się podnieść z fotela i ruszyć z granym przez niego utrudzonym obieżyświatem w drogę, w świat wykreowany przez Fredrę, a brawurowo uformowany i podany przez Bronisława Wrocławskiego. „Zaraz!" - zakrzyknięte przeciągle i z pretensją rozbawia do łez. Gesty, znakomita dykcja, głos – docenić go trzeba zarówno za pracę ciałem, jak i słowem. Oto najpotężniejsze oręże aktora! Wykonanie przez niego kompozycji Piotra Rubika „Oj, kot" bawi i wzrusza. Podobnie jak testament. Warto uważnie przyjrzeć się jakże wątpliwy to spadek. I choć Wrocławski nie oddala się od konwencji komediowej, znakomicie wydobywa na wierzch kropelkę żalu, zadrę, której żaden uśmiech „na żądanie" nie zdoła przykryć. Dojrzałość aktora i jego interpretacja silnie oddziałują na widza. Romantyk z pustym mieszkiem i pełnym kielichem nie mógłby być doskonalszy niż ten, którego Wrocławski nam oferuje. A propozycja to nie do odrzucenia!

Podanie do widza
Trend grania na niegranie szczęśliwie tutaj nie gości. Podkreślić trzeba właśnie grę do widza, komunikowanie się artystów z gośćmi. Tę możliwość świetnie wykorzystuje reżyser. Nie ma bariery między sceną i widownią. Aktorzy zwracający się bezpośrednio do widzów, nie tylko skracają dystans, ale czynią widza uczestnikiem czynnym. Wchodzą w interakcję z odbiorcą. Bohaterowie schodzą ze sceny i „wkraczają" między odbiorców. (Trochę jak aktor schodzący z ekranu Allenowskiej „Purpurowej róży z Kairu"). To przemyślny zabieg, gdyż każdy zostaje dopieszczony. Publiczność też potrzebuje być dostrzeżona.

A mury runą...
Czy na pewno mury kiedyś runą? Gdy jedni odejmują cegieł, inni znów ich dokładają. Niech nas nie zmyli moc humoru i bezbłędny komizm u Fredry. Perypetie słodko-gorzkie, o których pisze cytowany już prof. Bocheński, prócz komicznego nastroju zamykają w sobie powagę i podskórne przeczucie, że trzeba poszukać głębiej, bo powierzchowne odczytanie „Zemsty" ogranicza nas do sfery rozbawiających chwytów zasięgniętych z poetyki komedii. Tego zabrakło u Jasińskiego – wymieszania tej wesołości z nutą goryczy. Szkoda, że reżyser nie zdecydował się na poszukiwanie w najgłębszych warstwach dramatu, nie oddał w pełni psychologii i złożoności postaci oraz skomplikowanych powiązań między nimi. Inscenizacja przygotowana przez Krzysztofa Jasińskiego, który nie pierwszy raz sięga po „Zemstę", miast się w nią wgryźć, zaledwie przesuwa po niej dłoń. Punkt ciężkości przesunięty zostaje na uwypuklenie funkcji ludycznej, na rozrywkę, zabawę. Finalnie, reżyser wygrywa, oferując uciechę i radość z obcowania z teatrem najwyższej próby, który nie obraca w pył klasycznej recepcji, a bawi się konwencją. Jasiński daje odbiorcy to, na co ten czeka, co znane i przez to nietrudne w identyfikacji. Trochę żal, że nie dotarł do tej kropelki niepokoju i drżeń w tych ciałach, bo miał po temu narzędzia i wybitne „instrumentarium", jakim są aktorzy – to na nich zbudowana jest „Zemsta" Jasińskiego. Dla nich i dla samego Fredry warto znaleźć popołudnie lub wieczór na spędzenie go z Cześnikiem, Rejentem, wspaniałymi damami i niezrównanym Papkinem. Wielka szkoda, że spektakl grany jest tylko kilka razy w miesiącu, mógłby bowiem stać się flagowym widowiskiem Teatru im. Jaracza.

Program
Warto przeczytać, bądź chociaż przejrzeć teksty wybrane do programu (wybór: Ewa Drozdowska, redakcja programu: Antoni Winch) – przyznać należy, że jest to wybór trafny. Program przybrał formę obszernej broszury w pięknej szacie graficznej. Dzięki lekturze możemy zestawić własny odbiór Fredry z fragmentami wypowiedzi literaturoznawców polskich i ...samego autora komedii wziętych z „Trzy po trzy". Przytoczę tylko fragmencik na zachętę: „Zarzucają Polakom, że są niesforni, że trudno nimi rządzić. Mnie się zdaje, że bardzo łatwo, byle rządzić z konia i z szablą w ręku. [...] Rozumowania wyradzają się w zatargi i trwają, póki jaka nowa iskra nowego entuzjazmu nie zapali [...]". A to Polska właśnie!

W labiryncie
Widz powinien zawsze otrzymywać jakąś drobną chociaż łamigłówkę, by nie stracić z oka sedna historii lub by tego oka nie przymknąć na kwadransik. Nawet to, co w założeniu lekkie i przyjemne winno skłaniać do wejścia do gry, do której zaprasza reżyser i by... czuć napięcie do ostatniego słowa i ruchu. Stąd, Drodzy Państwo, a i owszem, bawiliśmy się długie minuty, idąc za reżyserem jak po sznurku, a finał? Zdradzać go nie należy. Tę grę musimy skończyć bez suflera. To właśnie w finale reżyser zaskakuje i skłania do spojrzenia odmiennego na to, co serwował niemal do końca przedstawienia. Czy weźmiemy sobie pod rozwagę to, co zobaczymy?

Czy uczestnicy wydarzenia dadzą sobie szansę na dłuższe rozważania? Odpowiedź należy do tych, którzy wybiorą się w tę dwugodzinną podróż. Równie niestrudzeni jak niejaki Józef Papkin, syn Jana.

Magda Górowska-Mitrus
Dziennik Teatralny Łódź
20 czerwca 2023

Książka tygodnia

Zdaniem lęku
Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka
Piotr Zaczkowski

Trailer tygodnia