Powtórka z historii
"Jacek Kaczmarski – lekcja historii" - reż. Jacek Bończyk - Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie- Nasza rzeczywistość tak się splata z historią, że chciałbym, aby widz doszedł do konkluzji, iż tę historię trzeba znać. I sam odpowiedział sobie na pytanie, kto miał rację kiedyś i kto ma rację dziś - mówi JACEK BOŃCZYK o spektaklu "Jacek Kaczmarski. Lekcja historii" w Teatrze Ateneum w Warszawie.
Od 22 listopada w Teatrze Ateneum w Warszawie można oglądać spektakl muzyczny "Jacek Kaczmarski. Lekcja historii". Pamięta pan, w jakich okolicznościach usłyszał te piosenki po raz pierwszy?
- Jacka Kaczmarskiego słyszałem po raz pierwszy z kasety, gdy miałem 17 lat, czyli 30 lat temu. Pamiętam tę sytuację, bo przeżyłem wstrząs. Pochodzę z Wałbrzycha i pojechałem wtedy z grupą ludzi na zimowisko do Krakowa, żeby zrobić sobie taką eskapadę kulturalną. Traf chciał, że na miejscu był kolega, który już wtedy był asystentem na UJ. To on któregoś wieczoru przyniósł kasetę, włączył ją, a ja zupełnie zwariowałem. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że można śpiewać w sposób tak wyrazisty jak Jacek Kaczmarski. Dodatkowo zostałem "zainfekowany" mnóstwem informacji historycznych, społecznych, obyczajowych i bogactwem języka. Bardzo długo nie mogłem się otrząsnąć.
I tak zostało do dziś.
- W programie teatralnym pozwoliłem sobie nawet na taki list do widzów, w którym napisałem, że z twórczością Kaczmarskiego jestem związany od wielu lat i śpiewałem jego utwory już jako młody chłopak zafascynowany tymi tekstami. One same we mnie wchodziły, nawet nie musiałem się ich uczyć na pamięć. Śpiewałem je z gitarą, ze świadomością, że Kaczmarskiego nie ma, bo jest na emigracji, więc to była taka moja mała wojna z komuną. Przy czym kiedy się dowiedziałem, że mistrz wrócił, całkowicie to zarzuciłem, bo stwierdziłem, iż nie wypada. Cały czas słyszałem, że gra gdzieś koncerty, że jeździ po Polsce z Łapińskim i Gintrowskim. Po wielu latach Wojtek Kościelniak robił na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej spektakl "Galeria" - byłem zafascynowany tym, że ma ciągły kontakt z Kaczmarskim, razem pisali rodzaj jakiejś narracji. Jednak parę dni przed koncertem okazało się, że Jacek Kaczmarski nie żyje.
Panowie się nie poznali?
- Nie. Bardzo liczyłem na to, że on będzie na premierze, że tam go spotkam i uścisnę mu rękę. Widziałem go wcześniej na ulicy w Warszawie, ale nie dałem rady podejść. Widziałem, że Kaczmarski idzie z tym swoim kucykiem, z gitarą i po prostu wryło mnie w ziemię.
Jak pan wpadł na pomysł, by przygotować "Lekcję historii"?
- Jeden z moich znajomych z bardzo wczesnej młodości Rafał Dylak ma swoje wydawnictwo i jakieś półtora roku temu wysłał mi paczkę, a w niej przepięknie wydany album "Lekcja historii. Jacek Kaczmarski". Są tam obrazy, ich analiza malarska i teksty Jacka. I z tymże albumem przyszedłem do dyrektora Teatru Ateneum i powiedziałem, że chciałbym to zrobić w formie teatralnej. Uprzedziłem od razu, że to nie będzie zabawny, lekki spektakl muzyczny. Usłyszałem: "Mam nadzieję".
Oprócz pana na scenie pojawia się jeszcze trójka wykonawców. Jak ich pan wybrał?
- Poszedłem na spektakl "Niech no tylko zakwitną jabłonie" i wybrałem. Z Wojtkiem Brzezińskim pracowałem już wcześniej, natomiast Julia Konarska oraz Wojtek Michalak są zupełnie nowi w tym teatrze. I bardzo młodzi. Ale wiedziałem, że jeśli ich zakręcę, jeśli ich przekonam, to ich energia będzie bezcenna. Przed każdą piosenką widzowie oglądają na ekranie obraz, którym inspirował się Jacek Kaczmarski, i słyszą jego opis czytany przez Piotra Fronczewskiego. Wymarzyłem sobie Piotra Fronczewskiego. W czasie prób, podczas którejś wizyty u dyrekcji minąłem się z panem Piotrem i pomyślałem, że tym razem powinienem podejść. Szurnąłem obcasami i w krótkich słowach powiedziałem, o co mi chodzi. Najpierw pan Piotr odparł: "Ja nie umiem", ale później się zgodził. W czasie nagrania poprosiłem tylko, żeby ten narrator to był miły, przemądry, ale nie przemądrzały kustosz małego muzeum, który uwielbia obrazy, a o historii wie wszystko.
Podobne myślenie widać w formie spektaklu - na scenie zostawił pan tylko aktorów w czerni, światło i mikrofon. To idealna oprawa dla pieśni o takiej sile jak "Pejzaż z szubienicą" czy "Wigilia na Syberii".
- Ryzyko polegało na tym, że nie wiedziałem, czy tego rodzaju surowa, wręcz ascetyczna forma się sprawdzi. Po kolejnej próbie z publicznością już wiem, że się sprawdziła. Oczywiście jest to rodzaj estetyki, która w dzisiejszych przejaskrawionych, multimedialnych czasach pojawia się dość rzadko. Pewnie byłoby inaczej, gdyby spektakl grano na dużej scenie, ale tutaj, na Scenie na Dole [80 miejsc - dop. red.], mając widza tak blisko, nie można niczego zakłamać, nie można sobie pozwolić na zbędny gest.
Jak pan wybierał piosenki, które śpiewa pan solo?
- "Arka Noego" to jeden z moich ulubionych utworów od zawsze. Bardzo chciałem, żeby zabrzmiał bez wielkiej aranżacji, prosto, tak bardzo jackowo. Natomiast "Stańczyka" nie śpiewałem nigdy. On mnie przerażał w wykonaniu Gintrowskiego, bo był rozpaczliwy, okrutny, wręcz samobójczy. Facet, który siedzi w błazeńskiej czapce, już wie, co się wydarzyło. Tam państwo się bawią, a Stańczyk - w tym wypadku słowami Kaczmarskiego - wypowiada służbę królowej. Do "Czerwonego autobusu", na podstawie uwielbianego przeze mnie Linkego, już kiedyś sięgnąłem, ale był w zupełnie innej wersji.
Tak jak "Autoportret Witkacego".
- Ten utwór był najtrudniejszy. Po raz pierwszy zaśpiewałem go dziesięć lat temu, właśnie w tym spektaklu Kościelniaka we Wrocławiu. Do dziś podchodzą do mnie młodzi ludzie i mówią: "Widzieliśmy Autoportret... na YouTube, porażające!". Teraz postanowiłem się z nim zmierzyć jeszcze raz.
Który z utworów Kaczmarskiego uważa pan dziś za szczególnie ważny i aktualny?
- Piekielnie gorzki jest "Stańczyk". Kiedy analizowałem ten tekst, zastanawiałem się, jak w dzisiejszych czasach zabrzmią słowa: "Właśniem przeczytał o stracie Smoleńska". Potem jest jeszcze fraza: "Ale gdzie Smoleńsk, gdzie Kraków". Gdy po raz pierwszy wyartykułowałem to na sali prób, pomyślałem: "Może być grubo".
Co to znaczy?
- Społeczeństwo bardzo często upraszcza, operuje hasłami. W trakcie pracy pomyślałem, że to nie jest mój problem, gdy sobie to ktoś teraz skojarzy, czy ktoś będzie się zastanawiał nad tym, czy w tej pieśni są konotacje z tragedią smoleńską, albo czy tym Krakowem Kaczmarski wieszczył przyszłość. Jednak historia potoczyła się tak, że sztuka dotyka życia. Nie mamy na to wpływu. Ja jestem tylko przekaźnikiem i odnoszę się do prawdy historycznej, czyli do utraty twierdzy smoleńskiej. Chociaż ludzie i tak będą mieli skojarzenia. Ten temat już zawsze będzie obecny. Napisałem nawet w programie teatralnym: "10 kwietnia okazało się, że Jacka Kaczmarskiego już z nami nie ma tyle czasu [10 kwietnia 2014 minęła dziesiąta rocznica śmierci artysty - dop. red.], ale tak naprawdę 10 kwietnia będzie zawsze znaczącą datą z innej przyczyny, o której będą mówić wszyscy, a ja będę zawsze dodawał: w tym dniu zmarł także Jacek Kaczmarski". Bo "wszystko ma drugie, trzecie, czwarte, piąte dno!" [cytat z piosenki inspirowanej "Krzykiem" Muncha - dop. red.]. Dlatego tak lubię "Arkę Noego", która z jednej strony jest apelem o działanie -"budujcie arkę przed potopem" - a z drugiej niesie w sobie nadzieję, że "każdy z was jest łodzią, w której może się z potopem mierzyć". To znaczy, że człowiek może wszystko, że drzemią w nim ogromne możliwości, jeśli będzie tylko chciał coś zrobić dla siebie i dla świata.
Czy to także wezwanie do obrony tożsamości narodowej?
- Tak, te pieśni są bardzo polskie, ale też często gorzkie, więc prędzej pozwolę sobie na taki komentarz: obserwujmy historię, ona często się powtarza. "Rejtana, czyli raport ambasadora (rosyjskiego) " też dziś można odczytywać w skali 1:1. Chciałoby się nie sięgać i nie szukać konotacji, lecz one znajdują się same. Nasza rzeczywistość tak się splata z historią, że chciałbym, aby widz doszedł do konkluzji, iż tę historię trzeba znać. I sam odpowiedział sobie na pytanie, kto miał rację kiedyś i kto ma rację dziś. Wierzę w jego inteligencję i w to, że będzie mu się chciało ruszyć głową.