Pożegnanie Stefanii Grodzieńskiej
było tak, jak sobie zażyczyłWe wtorek na Powązkach Wojskowych pożegnaliśmy Stefanię Grodzieńską, pisarkę, felietonistkę, aktorkę. Rocznik 1914. W gronie najbliższych - rodziny, przyjaciół, znajomych.
Było tak, jak sobie zażyczyła sama Stefania Grodzieńska. By nikogo nie absorbować, skromnie, ciuchutko. Z prośbą o uśmiech, chociaż akurat o to było nam najtrudniej.
We wtorek na Powązkach Wojskowych pożegnaliśmy Stefanię Grodzieńską, pisarkę, felietonistkę, aktorkę. Rocznik 1914. W gronie najbliższych - rodziny, przyjaciół, znajomych.
Pożegnaliśmy kogoś, kogo ostatnio często nazywano Damą, a co akurat wywołałoby jej uśmiech. Tego określenia unikała. Była humorystką, takim przydomkiem obdarzył ją Jan Brzechwa. Kochała balet. I góry. Wspinania po nich uczyła się od Wawrzyńca Żuławskiego. Ktokolwiek w nie wyruszył, wie, o kim mowa. Kochała też życie, była go ciekawa jak nikt inny. Zjednywała przyjaciół. Pozostając wobec nich lojalna, do samego końca.
Kochała Mokotów. Supersam, w którym robiła zakupy. A którego już nie ma. Kino Moskwa, gdzie lubiła oglądać filmy. Po którym zostały dwa lwy, przy których zwykła się umawiać. Ale też akceptowała to nowe - w Silver Screenie, który też już nie istnieje, oglądałyśmy wspólnie "Pianistę" Polańskiego i "Zemstę" Wajdy. Cieszyła się, widząc zmiany, jakie zachodzą w Warszawie.
Zawsze chwaliła. Nigdy nie ganiła. Uważała, że szkoda na to czasu. Miała swoje tajemnice. Była pod tym względem kobietą stanowczą.
Do grobu męża Jerzego Jurandota urnę z jej prochami zaniósł Michał, wnuk. Jak każda z nas miała miłości życia. Byli nimi właśnie oni dwaj. Mąż Jerzy, dramaturg, autor tekstów piosenek. I Michał, wnuk, o którym mówiła, pękając z dumy.
I Joanna, córka bliska jak nikt inny.
To było pożegnanie jak sama Stefania Grodzieńska. Skromne, cichutkie.
I jeszcze "Światła rampy", o które poprosiła, wygrane na trąbce.
I oklaski, którymi obdarzyli ją najbliżsi. A które należały się jak nikomu innemu.