Poznański Tannhäuser

Tannhäuser - reż: Achim Thorwald - Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu

Dziewiąty już raz odbywał się w Poznaniu, od 18 do 30 kwietnia, Festiwal Hoffmanowski zorganizowany pod egidą Teatru Wielkiego przy aktywnym wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Przyniósł w programie m.in. przedstawienia do niedawna zapomnianych oper E. T. A. Hoffmanna: Aurory i Ondyny oraz osnutych na jego literackich utworach baletów Coppelii i Dziadka do orzechów. Festiwal otworzyła premiera nie oglądanej w Poznaniu od niemal pół wieku opery Ryszarda Wagnera Tannhauser.

I, jak to już wielekroć w Poznaniu bywało, najmocniejszą stroną tego przedstawienia okazała się jego warstwa muzyczna. Pod dynamiczną batutą wybitnie utalentowanego włoskiego kapelmistrza Eralda Salmierie-go, wykształconego w Wiedniu i tam osiadłego, lecz od początku bieżącego sezonu piastującego stanowisko pierwszego gościnnego dyrygenta w Poznaniu (zdążył już zwrócić tu uwagę polskich melomanów świetnym wykonaniem Mocy przeznaczenia Verdiego) znakomicie brzmiała orkiestra Teatru Wielkiego popisująca się efektownie zwłaszcza w potężnej uwerturze. Bardzo też pięknie śpiewały chóry przygotowane przez Mariusza Otto, a duże zbiorowe sceny - zwłaszcza wielki dramatyczny finał II aktu - imponowały precyzjąi logiką w budowaniu narastającego napięcia. Może tylko żywy temperament nadto czasem dyrygenta ponosił - słynny marsz na wejście gości w drugim akcie opery zyskał np. zdecydowanie zbyt szybkie tempo. Nie we wszystkich też epizodach udawało się dyrygentowi przywołać właściwy tej wspaniałej muzyce klimat. Trudno się jednak temu dziwić, skoro Eraldo Salmie-ri przyznał w rozmowie, że choć kształcił się pod kierunkiem Ottmara Suitnera i był stypendystą Festiwalu w Bayreuth, to poznański Tannhauser jest pierwszym wagnerowskim przedstawieniem, jakie w całości przygotował i poprowadził. 

Bardzo dobre wrażanie wywarły rozpoczynające operę tańce w grocie bogini Wenus ułożone przez Emila Wesołowskiego (przyjęto bowiem w Poznaniu tzw. paryską wersję Wagnerowskiego dzieła); może nawet mogłyby one być bardziej "or-giastyczne"? Sama zaś Wenus, w interpretacji Katarzyny Hołysz, jednej z rokujących najświetniejsze nadzieje sopranistek młodego pokolenia, która łączy piękny głos ze znakomitymi warunkami zewnętrznymi, była kto wie czy nie najjaśniej świecącą gwiazdą - choć winna nią być raczej Elżbieta, ciężko doświadczona przez los córka landgrafa Turyngii. Jednakże kreująca tę partię - są w niej dwie potężne i skrajnie różne w nastroju arie - Agnieszka Hauzer nie wyszła ponad to, co się zwykło nazywać dobrym poziomem śpiewania. A inni protago-niści? Cóż - trudno dziś o artystów tej miary, jak ci, z którymi w 1967 roku pracował na tej samej scenie Robert Satanowski albo Antoni Wicherek w warszawskim Teatrze Wielkim. I owszem, ceniony poznański baryton Adam Szerszeń bardzo ładnie śpiewał Wolframa von Eschenbach - tyle że obu jego popisowym ariom-pieśniom brakowało tak potrzebnej tu żarliwości. Cieszący się pono wysoką renomą na niemieckich scenach tenor Mark Duffin nie grzeszy, niestety, wybitną urodą głosu - tyle że, jak to powiedział Wolfgang Wagner, daje gwarancję, że morderczo trudną i forsowną partię tytułową dośpiewa do końca - choć w niektórych momentach nie wytrzymywał jej napięcia. Podobnie też w partii Landgrafa śpiewanej na premierze przez Claudiusa Mutha, uznając stylowość jej wykonania, chciałoby się jednak słyszeć basowy głos o szlachetniejszej barwie. Pośród polskich odtwórców skromniejszych partii ładnie spisywał się Andrzej Ogórkiewicz jako Bitterolf oraz utalentowana Natalia Puczniewska w partii Pastuszka - choć może zanadto upodobniono tę postać do anioła albo Hermesa. 

Reżyseria Achima Thorwalda jest na pewno dowodem dobrego przygotowania zawodowego, ale pewne rozwiązania sceniczne mogą budzić wątpliwości, nie sprzyjając właściwemu klimatowi poszczególnych scen opery. Nie wiadomo na przykład czemu wkraczający w uroczystym pochodzie goście zostali przez Ute Friihling (autorka kostiumów, działająca przecież z przyzwoleniem reżysera) ubrani na czarno: czeka ich wszak radosna uroczystość! Tym bardziej razi brak instrumentów w ręku uczestniczących w turnieju śpiewaków; dla rycerza-minnesangera harfa bądź lutnia była przecież elementem rynsztunku niemal tak samo nieodzownym jak miecz. Nie ma jej także Wolfram śpiewający swoją Pieśń do gwiazdy - mimo iż pierwsze słowa Tannhausera powracającego w rodzinne strony po śmiertelnie nużącej pielgrzymce do Rzymu, brzmią"Ich horte Harfenschlag"! Trudno też dojść, czemu tęskniąca za ukochanym Elżbieta w ostatnim akcie opery swoje wzruszające modły do Maryi zanosi... na cmentarzu? Takich i podobnych znaków zapytania można by postawić znacznie więcej, nawet jeśli przedstawienie wypada uznać za wybitne osiągnięcie poznańskiej sceny operowej.

Józef Kanski
Ruch Muzyczny
21 maja 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...