Pozory mylą
„Bóg mordu" aut. Yasmina Reza - reż. Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w GdyniPozory mylą. Doskonale dowodzi tego, francuska dramatopisarka, która powołując do życia „Boga mordu", wzbogaciła teatralne repertuary w całej Europie i poza nią.
Wystawiana od piętnastu lat sztuka nie traci ani na popularności, ani tym bardziej – aktualności, przyciągając na widownię coraz to nowych widzów. Adaptacji słynnego tekstu podjął się również Tomasz Man, reżyserując spektakl dla Teatru Miejskiego w Gdyni. Twórca znany między innymi z „Katarantki", „Dobrze" czy „Mojej ABBY", również i tym razem umiejętnie prowadzi swoje postaci przez meandry emocjonalności w relacjach, które choć mogłyby się wydawać proste, zdecydowanie takie nie są.
Ale od początku... Pozory mylą, ponieważ to, co zdaje się być głównym problemem, a przede wszystkim powodem przedstawionego spotkania, w rzeczywistości staje się raptem jednym z wielu wątków. Mylą, bo to, za kogo podają się bohaterowie, tak naprawdę niewiele ma wspólnego z tym, kim są naprawdę. Mylą, bo sprawiają wrażenie, że oglądamy sztukę z boku. To przecież osoby trzecie, którym my, widzowie, jedynie się przyglądamy - podczas gdy w istocie uosabiają oni prawdy o każdym z nas. I wreszcie – mylą, bo na scenie nie zobaczymy ani żadnego boga, ani mordu.
Będziemy natomiast świadkami niejednego konfliktu czy straty cierpliwości. Doprowadzi do tego początkowo spokojna, lecz od razu wypełniona napięciem, konwersacja dwóch małżeństw, które pragną tego wieczoru jedynie szybkiego spisania oświadczenia na temat bójki ich synów. Państwo Reille i Houille to wykształceni przedstawiciele klasy średniej, nie omieszkujący wykazać się swoją elokwencją, wszechstronnością i zainteresowaniem polityką światową. Jako że sam spektakl jest bardzo oszczędny w scenografii, wzrok widza przyciągają kostiumy, które już od początku wiele zdradzają o swoich właścicielach. Mamy więc do czynienia z Alainem, prawnikiem, odzianym w trzyczęściowy garnitur (Szymon Sędrowski); jego żoną Annette, doradczynią finansową w zapiętej na ostatni guzik garsonce (Monika Babicka); Michelem, sprzedawcą elementów wyposażenia domowego w zarzuconej na siebie casualowej koszuli w pomarańczową kratę (Bogdan Smagacki); oraz Véronique, artystyczną duszą okrytą lnem i flanelą (Elżbieta Mrozińska). Cała czwórka, wyraźnie niezadowolona z zaistniałej między ich pociechami sytuacji, tworzy początkowo sztywną i oficjalną atmosferę, idealnie wpisując się w narzucone sobie konwenanse. Jednak im więcej słów zostaje wypowiedzianych, a kęsów clafoutis zjedzonych, tym bardziej oddalamy się od tematu wybitych dziecięcych zębów, stopniowo odkrywając to, co nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego.
Zgodnie z klasycystyczną koncepcją fabuły dramatu, do końca wieczoru zachowamy tu jedność akcji, miejsca i czasu, choć ten ostatni zdaje się nie kończyć, zważając na ilość perypetii, z którymi bohaterowie muszą się zmierzyć. W odróżnieniu od starożytnych zasad teatru, dość szybko zrzucone zostaną jednak maski, którymi tak kurczowo próbowano zakrywać prawdziwe twarze. Nie mówimy tu jednak o maskach aktorskich, lecz o jungowskich personach. Odwołując się do myśli Carla Gustava Junga, persona jest maską, którą człowiek zakłada, aby odnaleźć się w społeczeństwie, przybierając postawę, jakiej oczekuje się od niego w danej sytuacji. Problem pojawia się wówczas, gdy zdamy sobie sprawę z dysfunkcyjności persony, zatracając poczucie rzeczywistości i gubiąc swe role w strukturze społecznej.
Bohaterowie spektaklu zdają się być doskonałymi przykładami takiego właśnie przypadku. Gdy fryzury stają się rozczochrane, a koszule wygniecione, dostrzegamy już symboliczny rozpad przybranych postaw i ich nieuniknioną dewastację. Bohaterowie przestają baczyć na to, co wypada, a co nie. Mówią, co myślą, rezygnują ze sztucznych uprzejmości, wytykają błędy własnym małżonkom, tworząc tym samym nowe „obozy" w kłótni, która zaczyna dotyczyć wszystkiego – od za często odbieranego telefonu, przez hedonistyczną bierność obywateli świata, na domniemanej śmierci chomika kończąc.
„Bóg mordu" to w gruncie rzeczy komedia, lecz reakcja, którą wywołuje jest w rzeczywistości przysłowiowym śmiechem przez łzy. Owszem, śmiejemy się, chwilami aż do rozpuku, jednak w głębi serca wiemy, że to, co widzimy, to nie żarty, a swoisty dramat, nakreślający problemy życia we współczesnym świecie. Obnażając ludzkie słabości, Reza doskonale sportretowała kierujące ludźmi instynkty, bezlitośnie przedstawiając to, co leży w naturze człowieka. Przytaczając słowa bohaterów, ostatecznie każdy martwi się tylko o siebie, a dochodząc do sytuacji kryzysowej, zaczyna przemawiać przez nas tytułowy bóg mordu, popychający do żądzy, o istnieniu których chciałoby się zapomnieć.
W przypadku gdyńskiego Teatru Miejskiego, niewątpliwie trafną decyzją było wystawienie spektaklu na małej scenie, dzięki czemu widzowie doskonale zaobserwować mogli mimikę i emocje postaci. Wszystkie 'niewinne" uśmieszki, westchnienia czy przewroty oczami mają zostać dostrzeżone, gdyż każde z nich jest istotne. To właśnie w drobnych elementach kryją się stopniowe przeobrażenia bohaterów z tych, na których są społecznie wykreowani na tych, którymi są, gdy zazwyczaj nikt nie patrzy. Zmiany te podkreśla również opracowana przez reżysera i użyta w sztuce muzyka, która z początkowo spokojnych dźwięków przeistacza się w żywiołowe i nerwowe rytmy, odpowiadając tym samym stanom emocjonalnym bohaterów. A te, choć u wszystkich zmienne, to jednak u każdego przebiegające inaczej. Każdy z aktorów tchnął w swoją postać życie, nadając jej niepowtarzalny charakter, z minuty na minutę intensyfikując go jeszcze mocniej. Najbardziej wyróżniający na tle swoich towarzyszy zdaje się być Michele, który przeszedł bodaj najbardziej skrajną przemianę - od małomównego, wypowiadającego jedynie konkrety pragmatyka do pełnego ironii i specyficznego humoru żartownisia. Wszyscy bohaterowie dostarczają natomiast sposobności, by każdy z widzów odnalazł cząstkę siebie w którymś z nich. By nie tylko obserwował, ale też rozumiał.
„Bóg mordu" w gdyńskim wydaniu to realizacja minimalistyczna wizualnie, ale po brzegi wypełniona emocjami, przesłaniem i refleksją. Niewątpliwie w znacznej mierze zasługą tego stanu rzeczy jest znakomity tekst Rezy. Należy jednak wziąć pod uwagę, iż jest to dramat wymagający od teatralnych twórców niezwykłej precyzji i wyczucia, by pojedyncze elementy spektaklu składały się na odpowiednio wywarzoną słodko-gorzką całość. By zachowując balans między zabawnym a poważnym, dostarczyć widzom rozrywki, nie będącej jedynie pretekstem do śmiechu, ale przede wszystkim – przemyśleń.
A tego z całą pewnością udało się dokonać zarówno reżyserowi, jak i aktorom.