Pracujemyw kulturze, tańczymy na rurze

34 Warszawskie Spotkania Teatralne

Sama czegoś takiego nie wymyśliłabym nawet w wiezieniu, ale gdy czekałam na zielone światło, stanął obok mnie biały busik z cytowanym napisem na karoserii. Czy wiózł rury, czy cały zestaw rozrywkowo-wypoczynkowy nie wiem, szyby były tylko w szoferce. Już po obejrzeniu pierwszego dzieła z zestawu wybranego na Warszawskie Spotkania Teatralne - "Carycy Katarzyny" [na zdjęciu] - podpatrzone na ulicy hasło wydało się dobre jako tytuł sprawozdania. Jednak rzeczywistość przerosła moją złośliwość, ostatni spektakl Spotkań, "Czarownice z Salem' według sławnej sztuki Arthura Millera, zawiera scenę tańca na rurze. Cokolwiek bez sensu, ale o tym za chwilę.

1. "Caryca Katarzyna' jest dziełem tegorocznych laureatów Paszportu Polityki, Jolanty Janiczak (tekst) i Wiktora Rubina (reżyseria), zrealizowanym wedle starych socjalistycznych prawideł "po linii i na bazie". "Po linii" modnego dziś dyskursu genderowego rzecz jasna, który domaga się odzyskiwania kobiecej cielesności i podmiotowości wobec "kulturowych determinant matrycującej płci". Jest to spektakl "na bazie" biografii carycy Katarzyny II, jak głosi legenda, nienasyconej erotycznie kobiety, choć tu warto byłoby wziąć poprawkę na oświeceniowy libertynizm. Sankcjonował rozwiązłość, elit na pewno.

W tekście Janiczak, będącym tyleż rewizją historii z feministycznego punktu widzenia, co pornofantazją, młoda władczyni najpierw walczy z opresją dworu, który domaga się od niej męskiego potomka, później o odzyskanie kobiecej podmiotowości. Dopiero stając na czele imperium, wkłada suknię, w której z koleżanką snuje się po zaśnieżonym plenerze, co widać na ekranie i scenie. O jej zasługach jako polityka, i znacznych, i przytomnych, ani słowa, tu liczy się tylko ciemiężone kobiece

ciało. Na sztankietach pod sufitem wiszą historyczne kostiumy, za to dwór porusza się w białych gaciach albo bez nich, co zgodne jest z przekonaniem młodych bojowników o wyzwolenie z matrycy płciowości, mówiące o tym, że tylko człowiek pozbawiony kostiumu kultury może uwolnić swoje emocje. Ubrany, jak wiadomo, jest czystą ideą, bez życia i czucia.

Marta Ścisłowicz jako Katarzyna często porusza się nago, wszak jej droga na tron jest ciałem pisana, jeśli nie urodzi męskiego potomka, nie zdobędzie władzy. Jej ciało to naczynie, retorta, gdzie musi wytopić się dziedzic tronu, przeciw czemu protestuje, jakby autorka i natura znała inny sposób prokreacji. Piotr III, wprawdzie woli z kochanką niż z żoną, ale jako car musi zapewnić sukcesję. Scena konsumpcji małżeńskiej rozgrywa się na tle białego ekranu. Po nagim ciele aktorki aktor Wojciech Niemczyk długo przesuwa swą dłoń. Widz zamiast myśleć o cierpieniu ciała traktowanego instrumentalnie, myśli o tym, jak daleko posunie swe palce trzymane na łonie artystki jej kolega artysta dramatyczny. Niestety, rezygnuje on z prawdy aktu poczęcia, oboje dają ciała konwencji i się spod tego ekranu rozchodzą.

Za to kochanek Katarzyny, Stanisław August, tragiczny przywódca narodu, fantastyczny mecenas kultury, dzięki któremu możemy świętować za chwilę dwustupięćdziesięciolecie publicznego teatru, pokazany tu został jako idiota, niezguła i prowokator. Tomasz Nosiński gra to tak, jakby Felicjan Dulski przestał chodzić wokół stołu i w jasełkach zagrał Heroda. Zaleca się do możnej protektorki przy dźwiękach przeboju Ałły Pugaczowej "Milion pąsowych róż" (w białych gaciach, bo strój to więzienie ciała). W końcu nad bazarowym worem (symbolizującym Polskę podarowaną mu przez carycę?), z którego wyciąga stare buty, wykrzykuje różne mądrości: bez niego nie byłoby Dziadów, Kordiana, w godle państwa powinniśmy orła zastąpić sępem, bo lubi się żywić padliną, itp. Jest to dyskurs poprawny i aktualny, przy rewizji pojęcia płci kulturowej i "kobieco-męskiego agonu" twórcy rozprawiają się z naszą romantyczno-cierpiętniczą maligną, co do dziś dusze i umysły więzi w szponach fałszywego imaginarium i myśleć nowocześnie nie daje. Intelekt posłów Hofmana i Błaszczaka został zaatakowany, fobie antyruskie wyeksponowane.

Grafomaństwo czyste, nic nie idzie w tym dramacie z jednej głowy, ani nie układa się w zorganizowaną artystycznie formę teatralną, bo rozpisanie na kwestie seminarium kulturoznawczego tudzież złośliwości politycznych dramatem jeszcze nie jest. Widoczna jest zaś chęć obsłużenia chwytliwych tematów, a że dzieje się to przy pomocy nadmiaru, przegadania i kiczu, nikomu nie przeszkadza.

W innej sekwencji sceniczna Caryca, zapewne w geście prowokacji wobec maczystowskiej, właściwej samcom Alfa pozy siadania z rozkraczonymi nogami, sama manifestacyjnie szeroko rozkłada nogi przed widzami (w strategicznym miejscu jak w kioskach z pornografią błyska pasek majtek). Zamiast się wzruszyć odwagą artystki, przypomniałam sobie wiersz Wiesława Dymnego: "Rozkracz swoje rozkraczenie / Pokaż swoje przyrodzenie", który zrazu wywołał konsternację widzów. Ale jego niespodziewana pointa: "Śliczne przyrodzenie masz / Śliczniejsze niż twarz" - absolutny entuzjazm gości Piwnicy pod Baranami. Powiało bowiem absurdem i inteligencją. Tu wieje niestety grozą, gdyż dosłowność odcina i utrupia wyobraźnię, świadczy o kompletnej bezradności artystycznej reżysera. Podobnie jak sekwencja z prowokowaniem widzów, gdy Marta Scisłowicz na gołe ciało nakłada makietę sceny z dwoma otworami i kurtynką, po czym biega między rzędami widowni i zachęca panów, by w owe otwory włożyli dłonie i pomacali jej piersi. Ci, co przyszli ze swymi kobietami, czują się wyraźnie zażenowani, inni korzystają z okazji. Nie bardzo wiadomo, w jakiej sprawie pojawia się to działanie pozasceniczne. Bohaterka najpierw wykrzykuje wiele haseł feministycznych, by następnie potraktować siebie jak przedmiot do macania. Nie bardzo się to zgadza z genderowym dyskursem, walką o podmiotowość kobiecego ciała przeciw maczystowsko-samczej potędze.

2. "Podróż zimową" Elfriede Jelinek w reżyserii Mai Kleczewskiej bardzo chciałam obejrzeć, lecz organizatorzy zdecydowali, że moja osoba albo redakcja "Twórczości" jest zbyt mało medialna, bym się mogła zmieścić w jednym z czterech autokarów wiozących widzów do Teatru Powszechnego w Łodzi na jedno z dwóch przedstawień.

3. "Kronos" - bodaj najbardziej reklamowana książka XXI wieku i bodaj największe rozczarowanie i klapa wydawnicza. Przeczytać tego nie sposób, ani to literatura, ani ciekawa buchalteria. Rozszyfrować ją można, brnąc przez gąszcz przypisów, obszerniejszych na każdej stronie niż tekst główny. Za to Krzysztof Garbaczewski, reżyser, poszedł za ciosem medialnym, wziął rzecz na warsztat i wyświetla fragmenty na dole kurtyny jak newsy na pasku w telewizji. Aktorów namówił, by każdy poczuł się artystą i zaprezentował swój "kronos", czyli intymną - im bardziej żenującą, tym lepiej - historię z własnego życia. Ni to szczerość, ni prawda, ni pies, ni wydra. Banał goni nieporadność, nieporadność ściga się z idiotyzmem. Nawet akcja Adama Szczyszczaja przeciw "kronosom" kolegów z całego przedsięwzięcia nie usuwa sakramenckiej nudy. Dwaj medycy?, pielęgniarze? (na ekranie, obowiązkowym we współczesnym teatrze) wiertarkami wbijają sie w mózg pacjentów, ale prawdziwego ego nie udaje się im wywlec na wierzch. Widzom pozostaje kontemplowanie scenografii złożonej z przestrzennych figur geometrycznych obleczonych aluminiową formą, które przypominają komputerowe modele DNA. Beznadzieja kompletna zwana przez kolegów recenzentów "idiomem teatru" Garbaczewskiego.

4. 'Lód" Jacka Dukają w wykonaniu teatru Prowizorium z Lublina to przedstawienie bardzo nagłośnione, ale niestety czysto amatorskie, mimo udziału trójki zawodowych warszawskich aktorów i scenografa pracującego do tej pory w dobrych teatrach. Organizatorzy pisali o sukcesie Spotkań i ich ponad stuprocentowej frekwencji, tylko nie dodawali... do przerwy. Po pierwszym akcie widzowie wyciekali tłumnie, a ja wraz z nimi, więc o Lodzie opowiadającym alternatywną wersję historii XX wieku pisać nie mogę.

5. Przedstawienie "Do Damaszku..." Jana Klaty obejrzałam w dniu słynnego na cały kraj protestu, co opisałam w numerze lutowym, a nikogo nie zabiłam, by oglądać to jeszcze raz.

6. "Antyhona' Agnieszki Korytkowskiej--Mazur na pewno nie jest zrobiona modnym plastikowo-muzycznym wytrychem do reżyserowania. Scenę wypełnia wysoka drewniana konstrukcja, pierwszy poziom to niezbyt szeroki taras, okalający ni to wieżę obserwacyjną na granicy, ni to pałac władcy. Scenografię zaprojektował Leon Tarasewicz, malarz mieszkający na Podlasiu od lat. Rozwiązania sceniczne nie szokują, przeciwnie, wydają się oczywiste i naturalne; jest w tym spektaklu prawda przeżyć i prawda emocji. Bohaterowie noszą podwójne imiona antyczne i swojskie, ponieważ w schemat antycznej tragedii została wpisana powojenna historia Podlasia, regionu zamieszkałego przed wojną przez Polaków, Żydów, Muzułmanów, Tatarów, Białorusinów, czyli tutejszych. Wojna i pojałtański porządek polityczny wytyczył nowe granice przez pola, podwórka, domy i głowy. Wszystko się zmieniło, sąsiad, brat stał się wrogiem, nikomu już nie można ufać. Choć nikt nie poczuwa się do winy, wszyscy czują się skrzywdzeni i nie rozumieją, za co los tak ich doświadczył. Ismena-Ksenia mówi: "Odrodzone państwo polskie wyzwoliło nas z marzeń o Polsce dla wszystkich. Władza radziecka wyzwoliła z władzy sanacji, naziści - z władzy radzieckiej i polskiej, władza radziecka wyzwalała z niewoli nazistów, AK z władzy radzieckiej, a partyzantka radziecka z władzy AK. Polacy donosili na Białorusinów, Białorusini na Polaków, katolicy na prawosławnych, prawosławni na katolików". Żydów wymordowali hitlerowcy, a jeśli któryś ocalał, to nie mógł wrócić do własnego domu wyświęconego i zajętego przez nowych właścicieli. Całe spektrum polityki i ludzkiego nieszczęścia, bowiem decyzje nowej władzy, kierowanej przez oddalonych mocodawców w Berlinie, Moskwie, jak niegdyś bogowie na Olimpie, dotykały zwykłych ludzi, którzy musieli w czasie wojny i rewolucji sprostać swemu człowieczeństwu. Nie wszystkim się to udało, niemal każda rodzina ma w szafie trupa, o którym nie chce mówić, bo boli, bo przypomina straszne czasy, własne przewiny i krzywdy.

Spektakl Korytkowskiej, pokazany na rynku w Krynkach, odblokował społeczną pamięć, ponieważ opowiadał o dylematach ojców i dziadków, skłonił prostych ludzi do zadumy nad własnym losem, człowieczeństwem. Skromny, bezpretensjonalny i mądry, adresowany do konkretnej społeczności, obolałej, nadal skonfliktowanej, będącej dobrą glebą groźnych postaw rasistowskich, na której neonaziści czują się świetnie. Dlatego wydał mi się najbardziej autentyczny i najciekawszy z przywiezionych na Spotkania.

7. Adam Nalepa postanowił "Czarownice z Salem" Arthura Millera oderwać od realiów siedemnastowiecznego miasteczka oraz czasów maccartyzmu, gdy były pisane, i pokazać ich uniwersalność. Niby w porządku, historia manipulacji, jakiej podlegają ludzie, gdy wpadną w tryby walki między przedstawicielami wiary i rozumu, Wydaje się stara jak świat. I nadal żywa, w walnej Polsce egzorcyści mnożą się jak króliki, posiadają już specjalistyczny periodyk, ośrodki wypędzania złych duchów, gdzie odprawiają swe obrzędy, a psychiatrów traktują z pobłażaniem. Ale nie zobaczymy ich w gdańskim przedstawieniu. Reżyser uniwersalność tekstu przekłada na muzykę, "która byłaby w dialogu z aktorami, reagowała na nich i byłaby jeszcze jednym żywiołem na scenie. Żywiołem niekontrolowanym, niwelującym jakikolwiek automatyzm i przez to czymś bardzo autentycznym, bo rodzącym się na oczach-uszach-widza". ("Gazeta Wyborcza" 12-13.04.2014). Rzeczywiście, muzyka jest tu obecna, szamanka Titu-be w indiańskim pióropuszu śpiewa pieśń "Sweet Dreams". Dziewczyny pod wodzą Abigail (Katarzyna Dałek), zakochanej w swym pracodawcy i porzuconej kochanki, w pierwszej scenie tańczą niemrawo w umownym lesie, ale już w następnych scenach jako skąpo odziane panienki na rurach w klubie go-go. Cały zatem proces manipulacji prowadzony przez pastora i jego zwierzchnika, czyli oskarżanie mieszkańców miasteczka o konszachty z diabłem - diabli biorą. Albo dziewczyny są niewinne i podlegają podszeptom zranionej ambicji Abigail, albo są to kurewki, z którymi porządni obywatele nie powinni się zadawać, wobec czego pastor powinien protestować. W ten sposób, jednym "aktualizującym" efektem reżyser wybił zęby sensom sztuki.

Na szczęście ostały się spore fragmenty tekstu, więc Mirosław Baka robił, co mógł, by zagrać w roli Johna Proctora słabość człowieka, który nie traci godności i chroni swój honor. Podobna obrona postaci udała się Małgorzacie Brajner w roli jego żony Elizabeth. Tylko warto pamiętać, że to, co w tych rolach najlepsze, pochodzi od autora, który napisał wybitny dramat dawno temu.

Wyboru przedstawień na tegoroczne Spotkania dokonał Zdzisław Pietrasik, raczej mało znany z przenikliwych studiów teatralnych. Ogłosił w wywiadzie: "kryterium wy-bitności zostawiłem w szatni", gdyż "nie wiem, co to znaczy i jakie kryteria o tym decydują". Postanowił zatem zaprosić "spektakle, o których było głośno, o których się mówiło". Mogliśmy więc poczuć na własnej skórze potęgę mediów, gdyż to rzeczy przez nie nagłośnione trafiły do Warszawy. I pewnie ich władza będzie się umacniać, tylko smutno się człowiekowi robi, gdy widzi, jak teatr, kiedyś sztuka ważna, ma coraz mniej do powiedzenia, bo właśnie mediom się podlizuje i z ich sieczki umysłowej korzysta. Coraz mniej jest reżyserów, którzy myślą samodzielnie, zadają istotne pytania i potrafią posługiwać się artystycznie zorganizowanym językiem sceny. Niestety, płody wiary w autonomię teatru i kreację reżysera są czasem przerażające. O wiele łatwiej stworzyć samemu powieść, wiersz, obraz, piosenkę, sonatę nawet niż uformować materię teatru tak, by znaczyła wszystko, co pomyśli głowa. Ponieważ w naszej coraz bardziej infantylnej kulturze, zapatrzonej w młodość i niedojrzałość, śpiewać (malować, pisać, komponować) każdy może, to i śpiewa. A że fałszuje, aż uszy i zęby bolą?

Elżbieta Baniewicz
Twórczość
25 lipca 2014

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...