Prawda o życiu i śmierci

"Przypadek Iwana Iljicza" - reż: Jacek Orłowski - Teatr im. Jaracza w Łodzi

Początek monologu to moment, w którym zaczyna klarować się świadomość: dzień, w którym Iwan Iljicz uderzył się o klamkę, stał się punktem zwrotnym w jego życiu. On już to wie - oto początek końca. Pierwsze słowa są jak zaklęcie potrzebne do otwarcia misterium. Kolejne prawdy docierają do niego równolegle z tokiem snutej opowieści. Mężczyzna przerabia dni, godziny, minuty swojego życia, biorąc nas na świadków. Nasza milcząca obecność towarzyszy odkrywaniu tajemnicy życia i śmierci bohatera, oto przed nami studiuje się zagadkę człowieczeństwa, bada przypadek Iwana Iljicza.

W tyle pustej sceny stoi rząd krzeseł, na których usadzono aktorów. Oni też są świadkami rozpracowywania tego „przypadku”, przyszli zagrać postaci, które mają dać świadectwo. Przy pierwszych wypowiadanych przez Iwana zdaniach potakująco kiwają głowami, w dalszej części spektaklu w sposób bardziej aktywny będą obecni jedynie chwilami. Jest ich mniej niż w – przywoływanym zresztą na scenie wprost – opowiadaniu Tołstoja, znacznej redukcji uległa też objętość tekstu. Jackowi Orłowskiemu udało się skonstruować precyzyjnie skondensowaną całość, której każdy element jest elementem koniecznym. Nie ma tu mowy o pękniętych sensach, zaciemnionych znaczeniach. Wierność formie narracyjnej sprawia, że przedstawienie zyskuje wymowę „krzyku, którego w trzecim pokoju nie dało się słuchać bez strachu”. W trakcie sześćdziesięciu minut po brzegi wypełnionych słowem dociera do nas, że tym, co toczy organizm Iljicza, nie jest śmiertelna choroba wywołana nieszczęsnym wypadkiem. W obliczu końca powoli zabija go widoczna nagle prawda o jego życiu. Prawda, która przynosić powinna spokój, prawda, która wyzwala. 

To jasne, że ból, jaki zaczął odczuwać sędzia w kilka dni po błahym incydencie na drabinie, nie mógł mieć bezpośredniego związku z klamką – w tym przypadku staje się ona raczej wytrychem dla złudzeń, którymi przez chwilę próbuje karmić się Iwan. Przyczyna choroby pozostaje nieznana, zarówno dla nas, jak dla bohatera. Po gorączkowych próbach ustalenia diagnozy, z których żadna nie kończy się sukcesem, dla wszystkich w końcu staje się jasne: Iwan Iljicz umiera. Dotykamy tematu trudnego nie tylko dla postaci scenicznych. Śmierć i odchodzenie we współczesnej rzeczywistości dużych miast, w cywilizacji przyjemności, stały się wyjątkowo wstydliwe. Rytuał żegnania chorego, czuwania przy zmarłym, właściwie przestał istnieć. Niezależnie jednak od czasów i realiów, umieranie, które zawsze przywołuje sprawy ostateczne, jest najtrudniejszą częścią życia. Jak o tym opowiedzieć? Jak prawdziwie pokazać moment przejścia?

Język teatru, którym posłużył się reżyser przedstawienia, to język zbudowany ze słowa wmontowanego w sceniczną rzeczywistość. Sens opowieści Iwana Iljicza rodzi się na przecięciu dwóch narracji – słowa aktora, opowiadającego fragmenty z Tołstoja, przekształcają się płynnie w słowa bohatera opowiadającego swój los. Bronisław Wrocławski na krótkie chwile „staje obok” roli, by za moment wejść w nią do samego końca. Sytuacja słuchania, w jakiej się znaleźliśmy, wydaje się równie ważna jak treść, która urzeczywistnia się na scenie. Sam proces monologowania zwróconego do zatrzymanych na chwilę słuchaczy jest ogromną wartością. Skupienie, jakie udaje się osiągnąć twórcom, tak na scenie, jak wśród publiczności, jest triumfem słowa, zwycięstwem zakurzonej nieco poetyki, w której miało ono swoją wartość i wagę, nieporównywalną do papki, jaka dziś często z niego zostaje. Taki teatr, skondensowany i skupiony, zostawiający na boku inscenizację, okazał się najbardziej adekwatną formą dla tematyki, po którą sięgnął. To dzięki szacunkowi dla słowa odnosi się wrażenie, że śmiertelny przypadek Iwana Iljicza został potraktowany w sposób najbardziej uczciwy z możliwych.

Zadanie, które stało przed wykonawcą głównej roli, mogło okazać się karkołomne. Już samo utrzymanie uwagi widzów przy formie monologowej to sprawa niełatwa. A przecież to dopiero początek: stworzenie bytu prawdziwego i przejmującego, bez ocierania się o banał czy patos, stało się warunkiem koniecznym tego przedstawienia. Tylko tyle i aż tyle. Odpowiedzialność za spektakl spoczęła niemal całkowicie na barkach jednego aktora, od jego ekspresji uzależniona została siła i wymowa całości. Nie byłoby Przypadku bez Bronisława Wrocławskiego. Reżyser doskonale wiedział, co robi, po raz kolejny zapraszając do współpracy właśnie jego. Krytyka lubi przywoływać serię monodramów Erica Bogosiana, będących niezaprzeczalnym sukcesem scenicznym duetu aktor–reżyser. Iljicz przypomina jednak bardziej te role, w których Wrocławski pokazywał słabość, zagubienie, bywał liryczny i wzruszający, choćby bohatera Śmierci komiwojażera czy niezapomnianego wujaszka Wanię. To tropy pojawiające się na mocy skojarzeń luźnych i właściwie odległych, rola Iwana Iljicza jest całkowicie samodzielną kreacją, odrębną od wszystkiego, co widzieliśmy dotąd. Aktor uciekł od schematów, które mogłyby być niebezpieczne, dając kolejny dowód wielkości i oryginalności swego talentu. Balansując między słowami postaci i narratora, stworzył przestrzeń dla rozmowy o sprawach najważniejszych, uniknął przy tym kłamstwa i przesady, o które nie było tu trudno. Kolejne etapy, przez które przechodzimy z bohaterem, są etapami męki odkrywania tajemnicy niedobrego życia i trudnego odchodzenia.

Iwan Iljicz jest sam. Żona, córka i jej narzeczony to postaci wycofane do drugiego planu – zarówno w spektaklu, jak w życiu bohatera. Z tej „obecnej nieobecności” żony i córki Iwan Iljicz zdaje sobie sprawę powoli, stopniowo, wraz z rozwijaniem kolejnych wątków opowieści o swoim życiu. Brak prawdy w relacjach rodzinnych to nie jedyna, choć pewnie najbardziej bolesna rzecz, którą odkrywa sędzia w monologu mówionym trochę do nas, trochę zaś do samego siebie. Proces rodzenia się myśli w głowie bohatera, niemal równoczesny z ich artykułowaniem, to bodaj jedyna ludzka aktywność, na jaką przez całe życie zdobył się Iljicz. Jego dokonania mogą świadczyć o tym, jak dobrym był sędzią i jak marnym człowiekiem. Ciężkie brzemię tej prawdy jest jedynym dorobkiem, z jakim zostaje bohater w obliczu świadomości odchodzenia. Trudno rozstrzygnąć, która z tych dwóch konstatacji jest dla niego bardziej tragiczna. To, czego dokonuje na naszych oczach –przechodzenie przez wszystkie etapy świadomości swego położenia – wymaga uczciwości, jaka w życiu Iwana Iljicza nie zagościła nigdy wcześniej. Dopiero sytuacja krańcowa okazała się momentem, w którym gotowość do zmierzenia się z samym sobą pojawiła się po raz pierwszy. Jan Paweł II pisał, że każde ludzkie cierpienie kryje w sobie obietnicę wyzwolenia. Na końcu cierpienia Iwana Iljicza czeka prawda, która jest ostatecznym celem jego wędrówki.

W samotnej drodze bohatera bliscy są obecni, ale nie towarzyszą umierającemu. Odchodzenie Iwana nie jest też odchodzeniem do Boga. Jest umieraniem bez Boga, kiedy można kłócić się tylko z samym sobą, sobie tylko, na koniec, zaufać. Jedynym towarzyszem Iwana w chorobie jest służący Gierasim, który okazał się prawdziwie współuczestniczyć w cierpieniu bohatera. Postać, pięknie zagrana przez Huberta Jarczaka, wypowiada zaledwie kilka kwestii, jednak jego obecność mocno zaznacza się na scenie. Siła spokoju Gierasima ujawnia się podczas prostych czynności wykonywanych przy chorym, w czasie krótkiej wymiany zdań, w każdym ruchu i spojrzeniu, które mówi: wszyscy kiedyś będziemy umierać; to taka sama część życia jak inne, nie ma w tym nic szczególnego. Gdy siedzący na podłodze Gierasim, podtrzymując na ramionach nogi Iljicza, zaczyna grać na drumli, rozbawiony nagle Iwan nuci dziecięcą wyliczankę: „Jawor, jawor, jaworowi ludzie / Co wy tu robicie? / Budujemy mosty / Dla pana starosty”. Ta króciutka scena jest jednym z najpiękniejszych momentów spektaklu. We wspólnym trwaniu Iljicza i Gierasima jest coś wzruszającego, coś, co ocala na scenie resztki człowieczeństwa.

Marta Byczkowska
Teatr
10 czerwca 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...