Prawdziwa iluzja
"Don Carlos" - reż. Waldemar Zawodziński - Opera Śląska w Bytomiu,,Don Carlosa" dyktuje Zawodzińskiemu serce. Jak Wielki Inkwizytor - rządzi na scenie niepodzielnie. Wszystko tu pulsuje i ma odcień czerwony: dekoracja, partytura i widownia - w łunie (nie)nasyconej czerwieni. Muzyka nie ilustruje, a libretto nie jest narracją - akcja u Zawodzińskiego jest akcją serca, a jej gwałtowność: n i e o p i s a n a. Jak chciał ,,brutalny realista opery"**, Verdi, "serce znajdzie spokój dopiero w niebie"*
Sztuka naturalna
Zawodziński świetnie czyta Verdiego. Na plan pierwszy wysuwa konflikt uczuć, a nie postaci. W odruchu serca szuka, za Verdim, ,,prawdy wyrazu”**. I odnajduje ją. Jego Carlos, Elżbieta czy Filip to niekłamane emocje - tyle, że w królewskich szatach, z płócien Velasqueza (nadworny malarz Filipa IV).
Bo Zawodziński tworzy jak Velasquez - intuicyjnie. Głos wewnętrzny jest dla obydwu „osobistym źródłem prawdy” i „naturalnej sztuki”***. Dlatego: płótno oddycha, a scena płonie.
W okowach barwy
Zawodziński kreuje prawdę. To artysta. Jego ,,Don Carlos” nie jest kolejną reprodukcją Velasqueza czy inscenizacją Verdiego, ale oryginałem. Co widać i słychać.
W ,,Don Carlosie” czuć wyrafinowanego kolorystę. Chorobliwe fiolety, szarości i zielenie kłócą się tu z żywą, a w zmiennym świetle reflektorów - nadpobudliwą, czerwienią. Stosując kontrast i światłocień, Zawodziński manipuluje kolorem i kształtem. I nami - to co widzimy jest złudzeniem…
Biel koszuli Carlosa wyostrza się. Jak lancet tnie czerwoną scenę i otwiera na widownię. Zarys nagiego torsu infanta, zza rozpiętej do pasa koszuli, wśród pozapinanych i wielowarstwowych kreacji, wydobywa jego cielesność (jest jak z obrazu Rubensa) i bezbronność. Tym samym, proporcje pozostałych wydłużają się i odrealniają - jak u El Greco - na tle jego w pół zgiętej, rubensowskiej sylwetki. Wielkiego Inkwizytora z libretta zastępuje portret (demon?) Innocentego X. Pierwowzór Velasqueza ocieka tu - jak u Bacona - krwistą czerwienią i paraliżuje zielonym chłodem. Ale to zaledwie parę przykładów. Takich fuzji malarskich w „Don Carlosie” są tysiące. Zawodziński jest mistrzem optycznej iluzji. W jego kolorze czuć przestrzeń i teatr.
Równoległy dramat dzieje się w dźwięku. Słowo nic tu nie znaczy .(Don Carlos mógłby, równie dobrze, śpiewać po chińsku). Ale ma b a r w ę tonalną. Partytura ,,Don Carlosa” jest jak EKG serca. Słychać tylko jego bicie (heart b e a t). To rozdzierająca muzyka.
Uderzenia serca są tu jak wyroki boskie u Sofoklesa - niezbadane i fatalne. Jak procesja androgenicznych postaci, która pojawia się na początku opery i między aktami. Przemarsz młodych mężczyzn powtarza się tu jak refren nie w porę. Żywe posągi z marmuru (ich doskonałe ciała, w odkrytych sukniach balowych, pokrywa szarawy puder, a twarze mają kamienny wyraz) idą jak taran. Tworzą wyraźny wyłom w scenicznej czerwieni. Na moment ich przejścia wszystko zastyga. By za chwilę zabrzmieć, rozbłysnąć i uderzyć z jeszcze większym impetem. Można się tylko poddać. Jak tytułowy Don Carlos.
Motyw procesji pomaga Zawodzińskiemu w stworzeniu na scenie perspektywy wielopunktowej. I tak, Zawodziński przekłada głębię (perspektywy jednopunktowej) na rytm. Scena pulsuje czerwienią. Jesteśmy w samym sercu akcji: w akcji serca.
Odwaga maniery
,,Don Carlos” jest z zamierzenia melodramatem. Balansowanie na granicy tzw. ‘dobrego smaku’ daje mu siłę oddziaływania. Są momenty kiedy Zawodziński, niczym wrażliwiec Carlos - zgięty w pół, pod ciężarem emocji - zatraca się bezwstydnie w czuciu niemal groteskowym. To nienaturalne piękno z dzieł manieryzmu. Ma szokować i szokuje. Nie mniej niż gigantyczna piramida z czaszek w pierwszej scenie opery czy kostiumy królewskiej świty - z daleka: barokowe, a z bliska: jak z gwiezdnych wojen.
Wyrafinowanie formy i melodramatyzm wymagają ,,odwagi trywialności”**. Zawodziński podejmuje ryzyko. Dlatego płótno oddycha, a scena płonie.
* „Don Carlos” (Akt IV), Giuseppe Verdi
**,,Schiller-Verdi”, Karol Stromenger
*** „Arcydzieła i mistrzowie”, Christopher Dell