Prince de l'eau(lu)
„Hamlet" – aut. William Shakespeare – reż. Jan Englert – Teatr Narodowy w Warszawie - foto: Marta Ankiersztejn - mater. prasowe TNWWedług nieprzeprowadzonych badań Dziennika Teatralnego większość reżyserów miało przynajmniej chwilowy romans z ideą wystawienia dramatu Shakespeara. Z tego względu taja inscenizacja obarczona jest wymogiem spełnienia wyśrubowanego kryterium oryginalności. Lub mówiąc inaczej: jak się bierze „Hamleta", to trzeba mieć pomysł.
W Teatrze Narodowym Hamlet (Hugo Tarres) nosi ciemną i luźną bluzę oraz pasujące do niej spodnie. Poloniusz (Cezary Kosiński) chodzi z kolei w ciemnej kamizelce z czerwonym paskiem przeciągniętym przez jej front i długim, szarym płaszczem wojskowym. A na końcu wychodzi Fortynbras (Paweł Tołwiński) we współczesnym garniturze biznesowym. I pomimo eklektyzmu kostiumy Martyny Kander dobrze tutaj pasują: jednocześnie wyróżniają istotne postaci i dzięki stonowanym kolorom łączą je w spójną całość. W tym obszarze udało zachować się odpowiedni balans między konkretem a nieostrością.
Problem w tym, że tego balansu brakuje w samym „Hamlecie". Bo eklektyzm jest – pojawią się i elementy klasycznej inscenizacji i nawiązania do współczesności – ale dominuje przede wszystkim nieokreślenie. Pojedyncze przytyki do historii, czy polityki ostatnich dekad pojawiają się jako mrugnięcia okiem i nie łączą się w klucz interpretacyjny. Na przykład, spektakl otwiera wyrzucanie plakatów teatralnych pod scenę (w tym „Króla Leara" z Englertem). Czy król/książę Hamlet stanie się reżyserem teatralnym, zmuszonym do walki ze swoimi mordercami? W końcu reżyseruje Jan Englert – kultowy aktor, dyrektor Teatru Narodowego i postać co najmniej kontrowersyjna ostatnimi czasy. Odpowiedź to: nie. Niestety poza wstępem ten wątek się nie rozwija.
Taki jednak jest sam dramat Shakespeara: pełen nieoczywistości i niedomówień. Czy książę oszalał? Czy Horacy grał na dwa fronty? Czy Gertruda wiedziała? Jak wspomniał Englert na spotkaniu po spektaklu, „Hamlet" jest dramatem niezwykle pojemnym. Jest formą, czy medium do przekazywania wybranych przez twórców sensów. Dlatego „H." Jana Klaty (2004) i „Hamlet" Mai Kleczewskiej (2019) mogą przekazywać tę samą historię opowiadając o dwóch kompletnie różnych rzeczach.
Można się nie zgadzać, że „Hamlet" musi być o czymś więcej, niż o samym sobie. Klasycznie wystawiony Shakespeare to dobra rzecz. Ale nie potrzeba nawet elżbietańskich kostiumów, rekwizytów, czy pentametru jambicznego, żeby Hamlet był Hamletem. Można pokopać w psychologii postaci i poprzez archaiczny język mówić coś bardzo intymnego. Ale u Englerta nie ma ani tak, ani tak. Scenografia, kostiumy, rekwizyty są zbyt ascetyczne; gra aktorstwa dystansuje aktorów od widzów przez swoją „teatralność"; sporadyczne puenty uwspółcześniające tekst wyciągają z doświadczenia. Z tego wszystkiego Hamleta oglądamy z oddali i trudno się w niego wczuć.
Te uwagi jednak nie dotyczącą wszystkiego. Duże brawa należą się Hugo Tarresowi. Nie dość, że to debiut sceniczny, to jeszcze w najbardziej znanej roli teatralnej w historii. Jego książę jest zbuntowanym nastolatkiem, pełnym frustracji i skrywanej pod tym bezsilności. Brakuje większej dynamiki i różnorodności emocjonalnej, ale jeżeli taki poziom ma Tarres na start, to jaki będzie w przyszłości.
Serce kradnie jednak Ofelia. Helena Englert wyciąga tragizm pierwowzoru i nosi go na wierzchu. Widać to w tym, jak kocha Hamleta, złości się na ojca, czy odkleja się od rzeczywistości. To była ta różnica między smutkiem, a graniem smutku. Nadal nie pochwalamy nepotyzmu, ale w tym przypadku łatwo go odłożyć na bok.
Muzyka Aleksandry Gryki również jest świetna. Wprowadza grozę, napięcie, monumentalność. Szkoda, że występuje tylko w przejściach między scenami, ale dzięki temu do końca pozostaje wyjątkowa.
Sam finał jest dosyć wyjątkowy. Generalnie im bliżej końca, tym więcej konkretów. Dotychczas ruch sceniczny nie przyciągał dużej uwagi, ale po antrakcie zaczęto wykorzystywać więcej scen zbiorowych. Do tego z ciekawym wykorzystywaniem mebli. Wyraźnie zmieniono tekst, dzięki czemu mogliśmy się parokrotnie zaskoczyć. A gdy wjeżdża Fortynbras na czerwonym dywanie... może i zbyt dosłownie, ale za to jak ciekawie.
Czy taki nieokreślony „Hamlet" może reprezentować kondycję polskiego społeczeństwa – stojącego między tradycją, a współczesnością, nie mogącego podjąć sensownej decyzji co do tego czym chce być? Może i można, ale pod takim opisem podpisać by można większość innych narodów, czy nawet odpowiednio dużych zbiorowości. „Hamlet" jak woda, dopasuje się do czegokolwiek tylko się zechce. Na spotkaniu reżyser wyjawił, że na wstępie nie miał konkretnej wizji na „Hamleta". „Nie chciałem niczego nazywać do końca" mówi. I to widać, i to czuć. Widz sam sobie musi powiedzieć o czym był „Hamlet". Dla mnie „Hamlet" był dobry. Ale bez sprytnej puenty.