Produkt kategorii Q

Rozmowa z Grażyną Bułką

Udowadnianie całemu światu przez te pięćdziesiąt pięć lat, które żyję, że Ślązacy nie są czarno-biali, że Śląsk nie jest taki łatwy, Śląsk trzeba poznać, zrozumieć, trzeba się nim dzielić, że każdy człowiek, który tu przyjeżdża, musi się otworzyć na Śląsk i ludzi z zewnątrz... Poza wszystkim widzę też bardzo złe odcienie Śląska, które są dla mnie przykre, którymi nie chcę się dzielić. Nie wchodzę tu w szczegóły, bo dotyczy to ogromnej liczby ludzi, którzy tu mieszkają i którzy postrzegają Śląsk, niestety, tak, jak stereotypowo postrzega nas Polska: że tu są ludzie od roboty, napicia się piwa, posłuchania sitzpolek, obejrzenia Świętej wojny, pójścia z babą do kościoła i płodzenia dzieci. Nie taki Śląsk jest dla mnie wartościowy.

Sztajgerowy Cajtung: Siedzi na krześle na scenie baba i godo. Jak Ty to wytrzymujesz?

Grażyna Bułka: To wielka przyjemność! Może się komuś wydawać, że siedzenie na scenie i gadanie to komfortowa sytuacja, natomiast emocje w tym przedstawieniu są tak wielkie, że siedząc, męczę się tak samo i zużywam tyle samo energii, co gdybym musiała biegać po scenie przez godzinę i piętnaście minut. Granie na siedząco przez tyle czasu jest nawet trudniejsze, bo muszę zainteresować widza tylko i wyłącznie sobą. Ale to jest ciekawe, sympatyczne i inne niż zazwyczaj.

Sz. C.: A co Hanka wyzwala w ludziach? Co mówią Ci widzowie, którzy przychodzą do garderoby po spektaklu? Spotykasz się przecież z różnymi reakcjami poza sceną...

G. B.: Oczywiście, że się spotykam, ale to jest moja słodka tajemnica.

Sz. C.: W takim razie odwracam pytanie: co Hanka zmienia w Tobie?

G. B.: To jest piękne pytanie. Myślę, że Hanka uczy mnie ogromnej empatii i cierpliwości do ludzi, której na co dzień ja jako Grażyna Bułka mam, wydaje się, dużo, ale nie aż tak dużo jak Hanka. To jej zasługa, że nawet swoich wrogów potrafię traktować bardziej łagodnie niż traktowałam ich przed Hanką. To takie spostrzeżenie po półtora roku grania spektaklu.

Sz. C.: Na początku bardzo silnie przeżywałaś każdy spektakl, łzy na scenie nie były udawane...

G. B.: Nie były i dalej nie są. Ja ten spektakl przeżywam za każdym razem tak samo, to pewnego rodzaju historia, w którą muszę się wkręcić. Bez tego nie byłoby emocji, kontaktu z widzem. Przez siedemdziesiąt pięć minut muszę, a przynajmniej staram się doprowadzić widzów do ogromnego skupienia na tym, co mówię, chcę czuć, że to, co mówię, trafia do ludzi.

Sz. C.: Czyli po tylu spektaklach przeżywasz Hankę tak samo jak na początku?

G. B.: Tak. Odpowiadam ci bardzo szybko na to pytanie. Muszę się też wprowadzić w tę historię, uwierzyć w to, co chcę przekazać widzom. Nie ma dla mnie znaczenia, czy gram piątą Hankę, pięćdziesiątą piątą czy, jak Bóg da, dwieście pięćdziesiątą piątą. I oby jak najwięcej, bo bardzo mi zależy, żeby ten spektakl zobaczyło jak najwięcej widzów.

Sz. C.: Więc jak zbierasz się po spektaklu? Jaki masz sposób na emocjonalne odreagowanie?

G. B.: To już kwestia profesjonalizmu i doświadczenia zawodowego, które każdy aktor nabiera przez lata pracy. Oczywiście, że emocje schodzą wolno... Kiedy po przedstawieniu w Korezie jadę do domu, ponad pół godziny w samochodzie to dla mnie czas, w którym przerabiam w głowie wszystko, co działo się na scenie. Poza tym przychodzą do mnie ludzie, rozmawiają, dzielą się swoimi emocjami po zobaczeniu przedstawienia. Bardzo mocno identyfikują mnie, Grażynę z Hanką, to jest bardzo miłe, mówią wiele ciepłych słów, dodają mi ogromnej siły. To dla mnie taki handicap na przyszłość, informacja, że ten zawód jednak ma sens.

Sz. C.: Właśnie, bo monodram to przecież trudna forma spektaklu. Relacja aktor-widz nabiera jeszcze większego znaczenia niż w spektaklu wieloobsadowym. Wolisz grać Hankę w kameralnej przestrzeni, czy czerpiesz energię z dużej widowni?

G. B.: To nie jest wcale tak... problem polega na tym, że w monodramie uwagę musisz skupić na sobie sama. Kiedy grasz w drużynie, niekoniecznie jest łatwiej. Wywołać w ludziach skupienie to trudna sprawa, człowiek musi być prawdziwy na scenie, przyciąga tym uwagę i ma kontakt z widzem. Nie ma znaczenia, czy to jest przedstawienie półtoragodzinne i gra jeden aktor, czy szóstka. Czasami, gdy czujesz, że partner ma słabszy dzień i daje z siebie mniej, odruchowo chcesz dawać więcej, a to wcale nie jest dobre. Wszyscy muszą grać do jednej bramki, przy dużych spektaklach jest tylko o tyle łatwiej, że odpowiedzialność dzieli się na większą ilość ludzi. Ale skupienie i uwaga widza musi być wytworzone dokładnie tak samo, czy to przez jednego aktora, czy przez wielu.

Sz. C.: Znane jest powiedzenie „Śląsk święty, Śląsk przeklęty" . Na ile on dla Ciebie jest święty, a na ile przeklęty?

G. B.: Oczywiście dla mnie jest Śląskiem świętym, ale jest też pewnego rodzaju przekleństwem. Udowadnianie całemu światu przez te pięćdziesiąt pięć lat, które żyję, że Ślązacy nie są czarno-biali, że Śląsk nie jest taki łatwy, Śląsk trzeba poznać, zrozumieć, trzeba się nim dzielić, że każdy człowiek, który tu przyjeżdża, musi się otworzyć na Śląsk i ludzi z zewnątrz... Poza wszystkim widzę też bardzo złe odcienie Śląska, które są dla mnie przykre, którymi nie chcę się dzielić. Nie wchodzę tu w szczegóły, bo dotyczy to ogromnej liczby ludzi, którzy tu mieszkają i którzy postrzegają Śląsk, niestety, tak, jak stereotypowo postrzega nas Polska: że tu są ludzie od roboty, napicia się piwa, posłuchania sitzpolek, obejrzenia Świętej wojny, pójścia z babą do kościoła i płodzenia dzieci. Nie taki Śląsk jest dla mnie wartościowy. Dla niektórych jest, może nie znają innego życia, może nie chcą poznawać. Dla mnie Śląsk ma wiele barw: za sprawą różnych wspomnień, które zachowałam w sobie. Oczywiście teraz mówię jak stary człowiek... ale dawniej było bezpieczniej, ciekawiej, żyło się rodzinnie i z sąsiadami. Dawniej na Śląsku ludzi łączyło to, że wszyscy mieli niewiele. Teraz większe różnice w majętności tworzą podziały. Kiedyś można było zawsze liczyć na pomoc innych. Tęsknię za tamtym Śląskiem i boję się, że to już nie wróci. Każdy teraz żyje dla siebie i niewiele go interesuje to, co dzieje się za ścianą.

Sz. C.: Coś byś dzisiaj w Hance zmieniła? W samym tekście, w monodramie...

G. B.: Nie, to jest integralna całość, fantastycznie wymyślona i opowiedziana przez Alojzego Lyskę. Nie mam ani prawa, ani chęci zmieniania czegokolwiek. Trochę z Mirkiem Neinertem i tak wprowadziliśmy od siebie... wystarczy, że dołożyliśmy piosenki, które wzbogaciły przedstawienie. To gotowy produkt, chociaż to akurat bardzo złe słowo, ale to produkt kategorii Q i nie należy paluchów w niego wsadzać. Ta Hanka to jest dla mnie Śląsk święty, wiesz?

Sz. C.: A na czym polega fenomen Hanki?

G. B.: Kiedy kogoś zachęcam do obejrzenia tego przedstawienia, mówię, że nie chodzi o to, żebyście oglądali Bułkę, ale żebyście posłuchali historii. Fenomen tego przedstawienia polega na bardzo dobrym tekście w bardzo przyzwoity sposób opowiedzianym i przeżytym przez odtwórczynię (śmiech), bardzo prosto i fantastycznie wymyślonym przez reżysera. Nie ma tu fajerwerków, ale nie w każdym spektaklu są potrzebne fajerwerki, żeby widz mógł coś przeżyć. Hanka jest takim przedstawieniem, będzie poruszać, bo te historie są bardzo prawdziwe. Oczywiście nie tęsknię za Śląskiem, w którym trzeba było strasznie cierpieć. Ale naturalność i prawdziwość Hanki jest tu atutem. Hanka ma siłę herosa, jak każda śląska kobieta. To ona jest opoką. To cecha charakterystyczna śląskich kobiet i dlatego spektakl jest tak bliski ludziom: Ślązacy i nie tylko oni rozumieją taki kult pracy, nie-Ślązacy mogą się w trakcie spektaklu dowiedzieć o wielu historycznych momentach regionu. Może będzie im dzięki temu będzie łatwiej zrozumieć Ślązaków. Więc jest to też taka misja do wypełnienia przeze mnie w Hance.

Tekst pochodzi z gazety festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego„Sztajgerowy Cajtung"

Iza Mikrut , Wojtek Boruszka
Materiał organizatora
14 sierpnia 2018
Portrety
Grażyna Bułka

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia