Prokrastynacja zabija powoli
"Czekając na Godota" - aut. Samuel Beckett - reż. Piotr Cieplak - Teatr Narodowy w WarszawiePro cras oznacza po łacinie „na jutro". Zwlekanie, ociąganie się i guzdranie doskonale wszyscy znamy, nie tylko wobec przykrych obowiązków. Można jednak odkładać w nieskończoność całe życie, przez całe życie. Opisem takiej właśnie tragedii Samuel Beckett wstrząsnął publiką międzynarodową wydając w Paryżu siedemdziesiąt lat temu swoje słynne dzieło „Czekając na Godota", którego najnowsze warszawskie wystawienie mamy w Teatrze Narodowym od 9 grudnia 2023 roku w reżyserii Piotra Cieplaka i tłumaczeniu Antoniego Libery.
Moje pierwsze spotkanie z Godotem odbyło się podczas lektury „Ucieczki na południe" Sławomira Mrożka wiele lat temu, gdy dziecięciem będąc podbierałam rodzicom dorosłe książki i czytałam je z latarką pod kołdrą. Satyra na Polskę Ludową z gadającym małpoludem w roli głównej zrobiła na mnie ogromne wrażenie i zapamiętałam dobrze, że oczekiwanie na tajemniczego Godota jest bezcelowe, gdyż on nigdy nie nadejdzie, a nawet prawie na pewno w ogóle nie istnieje.
Samuel Beckett napisał „En attendant Godot", w oryginale po francusku, gdzieś w latach czterdziestych, ale pierwsze wydanie ukazało się w 1952 roku. Irlandczyk, nieszczęśliwy jak każdy Irlandczyk, był znerwicowanym dramaturgiem i prozaikiem, przeciwnikiem wszelkiego totalitaryzmu, apartheidu w Afryce, stanu wojennego w Polsce oraz osobistym sekretarzem Jamesa Joyca. Nikogo nie zdziwi, że również przedstawicielem teatru absurdu. Aha, i zlekceważył przyznaną mu literacką Nagrodę Nobla. Ach to irlandzkie przekleństwo świadomości...
Mieszkał i tworzył we Francji oraz pisał po francusku – zapewne było to w jakimś wymiarze wyrazem buntu wobec Albionu, myślę.
Ta gra dwoma językami, bo swoje dzieła francuskie tłumaczył potem na angielski, choć niekoniecznie były to dokładne tłumaczenia, widzi mi się jako rodzaj kpiny z angielszczyzny, a może i z francuszczyzny? Godot brzmi jak God-ot, czyli angielski God – Bóg, ale z francuską końcówką -ot (-otte dla rodzaju żeńskiego), która oznacza zdrobnienie, a więc brzmi to jak Bożek, Bóstewko, a może Boguś - ? wybrzmiewa raczej prześmiewczo niż czule, tak jakby anglofon wygłupiał się, że zdrabnia Boga po francusku. Beckett podobno w jakimś wywiadzie wyparł się jakichkolwiek tego typu nawiązań, ale kto go tam wie, kiedy mówił prawdę, a kiedy kreował rzeczywistość? Z geniuszami to nie do rozstrzygnięcia.
Czekający na Nie-Wiadomo-Kogo to dwóch starych, obdartych mężczyzn – Mariusz Benoit i Jerzy Radziwiłowicz – żyjących gdzieś na ulicy, bez celu i sensu, w dziwnym związku, toksycznym i nastawionym na jedno – wzajemne wspieranie się w oczekiwaniu na Godota który nigdy nie nadchodzi, choć codziennie zapowiada, iż jego przyjście nastąpi „jutro". Posłańcem nadziei jest Chłopiec, śliczne dziecko (w tej roli wystąpił około dziesięcioletni Franciszek Krupowicz) niosące starym zgredom nadzieję, choć oni nie mają już złudzeń na jej spełnienie, a jednak chwytają się jej kurczowo, aby nadać życiu jakikolwiek sens. Estragon zwany Gogo, czyli Benoit, jest zrywny, nieco nieprzewidywalny, ucieka, miota się, biją go, ale zawsze wraca, aby czekać. Vladimir zwany Didi, którego kreuje Radziwiłowicz, jest bardziej stabilny i opanowany, zachowuje pozory rozumowania, tłumaczy samemu sobie i swemu towarzyszowi, że warto być cierpliwym, że i tak nie ma innego wyjścia, że trzeba poczekać... tylko nie wiadomo, na co. Boga oczywiście nie ma, ale miej nadzieję, bo dobry łotr został zbawiony, ale porzuć nadzieję, bo tylko jeden z czterech ewangelistów go opisał, więc czy można mu wierzyć? Na dwoje babka wróżyła, lepiej się nie ruszać i czekać, może coś się zmieni.
Ufff, ciężkie to nawet w pisaniu.
Atmosfera bezsensu i nonsensu wzrasta z każdą chwilą i tylko charyzmie aktorów zawdzięcza publiczność, że akcja płynie, choć tak naprawdę nie ma żadnej akcji, jak to w teatrze absurdu. Mariusz Benoit ma porywający temperament i talent komediowy oraz najcudowniejszy głos świata, i cieszę się, że można jeszcze pójść do teatru i posłuchać aktorów opierających fonację na oddechu, mających doskonałą dykcję i myślących o tym, co mówią – nawet jeśli to jest bezsensowna paplanina zdziecinniałego kloszarda. Jerzy Radziwiłowicz jest bardziej niedbały, minę też ma abnegata i tak naprawdę nie zaszkodziło by zamienić tych dwóch aktorów miejscami w rolach głównych kunktatorów. Ale akcja między nimi się klei. Choć nie ma akcji.
W ramach braku akcji wkraczają Pozzo – Cezary Kosiński, mistrz głosu, intonacji, budowania atmosfery – ze swoim niewolnikiem na smyczy. Lucky, czyli Bartłomiej Bobrowski, wspaniale grający wyrazistą mimiką i ciałem – to prawdziwy szczęściarz: ma swojego pana, któremu może nosić torby i służyć, który nadaje sens jego istnieniu, tak jak on nadaje sens istnieniu pana, który ma kogo kopać i poniewierać – ci dwaj również pozostają ze sobą w toksycznym związku chorych zależności bez sensu, choć tutaj nikt na nic nie czeka, role i hierarchia zostały już ustalone, co przywodzi na myśl bank i kredytobiorcę, usługodawcę i abonenta, przemocowego męża i uległą głupią żonę.
I pomyśleć, że Beckett napisał to osiemdziesiąt lat temu, w czasie II Wojny Światowej, przed erą tak zwanego idealnego życia, komórek z dostępem do wszystkiego w kieszeni i abonamentów na seriale.
Jeszcze słówko o symbolice imion: Gogo to prawdopodobnie angielskie Idź-idź (chociaż nikt się nie ruszy), Didi to francuskie Mów-mów (zamiast robienia); a może to symbole USA i ZSRR z czasów zimnej wojny, czyli czekania na to, kto pierwszy pęknie? Lucky – wiadomo, ma farta, a Pozzo to po włosku studnia (oczywiście Beckett znał włoski) – kapitalistyczna studnia bez dna, nigdy nienasycona władzą ani pieniędzmi? Studnia, w której czeluściach brzmi pustka? Ale pozzo to też źródło – źródło przemocy? Wybijające ciągle szambo wyzysku i postępu? Zagadnienia równie ciekawe, co etymologia Godota.
Piotr Cieplak i Andrzej Witkowski, który stworzył scenografie i kostiumy oraz współstworzył z reżyserem światła na scenie, postawili na klasyczne wystawienie dzieła – scena jest minimalistyczna, kolory stonowane (oprócz krzykliwie wystrojonego Pozzo), liście na samotnym drzewie jasnozielone, księżyc uroczo umowny. Cieplak oddał Beckettowi i wyśmienitej obsadzie rolę oddania sensu tego dzieła. A właściwie bezsensu. Ale i tak im się udało.