Przecież wszyscy cuchniemy, tato
6. Międzynarodowy Festiwal Teatralny DIALOG-WROCŁAWChociaż festiwal potrwa jeszcze pięć dni, to już teraz można powiedzieć, że "O twarzy. Wizerunek Syna Boga" Romea Castellucciego to jedno z najważniejszych wydarzeń VI Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Dialog- Wrocław. Włoski artysta zderza ikonę Chrystusa Zbawiciela i najwstydliwsze aspekty cierpienia starości. Doprowadza widzów na skraj estetycznego szoku, który sprawia, że teatralny spektakl staje się przeżyciem zarazem cielesnym i metafizycznym
Sterylne wnętrze apartamentu. Migoczące plamy niebieskiego światła padają z telewizora na śnieżnobiałą kanapę. Z offu strzępki słów, kaleki serwis informacyjny. Po środku dwa krzesła i elegancki szklany stolik, a na nim buteleczki i pudełka z lekami. Z prawej otulone nieskazitelną pościelą łóżko. Nad tym wszystkim gigantyczna reprodukcja Zbawiciela Świata Antonella da Messiny. Renesansowy obraz kontrastuje z zimną przestrzenią sceny. Dwaj mężczyźni w ciemnych strojach wprowadzają schorowanego staruszka okrytego białym szlafrokiem i usadzają go na kanapie, podając mu duże słuchawki. Obnażają, a jednocześnie podkreślają fałsz widowiska. Paradoksy, które powstają na styku obrazów nie są najważniejsze.
Teatr Romea Castellucciego z założenia ma komunikować jak najmniej. Przedmiotem zainteresowania Societas Rafaelo Sanzio nie są narzucone przez tradycję, kulturę czy historię znaczenia albo symbole, lecz to, co zachodzi między dźwiękiem, ciałem, a sztukami wizualnymi. Eksplorując rozmaite aspekty cielesności, sztuka włoskiego artysty angażuje widza emocjonalnie. Zaprasza do świata, o którego istnieniu chcielibyśmy zapomnieć. Ubrany w garnitur syn w kwiecie wieku, szykując się do wyjścia, pyta ojca, co dają w telewizji. Zwie… zwie… zwierzęta – odpowiada bezsilny mężczyzna. Po chwili zaczyna przepraszać. Syn z czułością, ale i pewnym niesmakiem, zmienia mu pieluchę. Ojciec po raz kolejny zaczyna wydalać w niekontrolowany sposób. Syn znów po nim sprząta i obmywa jego schorowane ciało. Na widownię dociera smród ekskrementów. Białe uposażenie mieszkania poplamione kałem. Bezskuteczne próby przywrócenia czystości ciału, podłodze i meblom. Nieznośna powtarzalność. Coraz więcej rzadkiego stolca, coraz trudnej sprzątać na czas, coraz bardziej rozdzierający płacz ojca. Pod okiem Chrystusa Zbawiciela rozgrywa się rytuał, który pozornie nie ma nic wspólnego ze świętością. Jest jednak w gestach syna wielka miłość i cierpliwość, zupełnie jakby widział w ojcu swoją przeszłość dziecka i widmo własnej starości. Jakby widział w nim Boga Ojca i wszystkie jego porażki. Do głębi porusza szloch starca, który przepełniony nieopisanym wstydem przeprasza za brak kontroli nad ciałem. Tu i ówdzie na widowni nieporadny śmiech: zakłopotanie, a może odruch obronny. Widz w niewygodnej pozycji przymusowego vouyerysty wędruje poza utarte ścieżki znanych z teatru mitów i wyrusza na spotkanie skandalu sceny, który Castellucci pragnie utrzymać w stanie rozwibrowania. Cisza wyzwala intymność kolejnych sekwencji. Słowa ograniczają się do przeprosin ojca i uspokajających kwestii syna, który tylko na moment traci cierpliwość. Na nocnym stoliku kanister z brązową cieczą, którą ojciec wylewa na siebie i śniegi pościeli, po raz kolejny kwestionując prawdę gry. Przeszywający szloch, a potem szept modlitwy. Zrozpaczony syn podchodzi do portretu Zbawiciela i całuje go w usta. Ze sceny znikają meble. Przed oczyma widowni rozpościera się widok białego płótna naznaczonego brązowymi plamami jak nowoczesny obraz, action painting powolnego umierania. Kolejne zderzenie – wertykalny renesansowy Chrystus kontra płaszczyzna współczesnej abstrakcji.
Ojciec siedzi na łóżku, kiedy na scenie pojawiają się dzieci. Ich plecy uginają się pod ciężarem szkolnych tornistrów. Zamiast książek mają w środku granaty, którymi ile sił w mięśniach bombardują twarz Zbawiciela. Na widowni krzesła zaczynają drżeć od wyreżyserowanego huku. Dziesięcioro dzieci, setki granatów. Kiedy plecaki są już puste, a ostatni chłopierc skończył swoją ponurą zabawę, ojciec powoli wychodzi. Wtedy rozpoczyna się wizualny performans. Twarz Jezusa nabiera zmarszczek i wybrzuszeń, jakby pod skórą krążyły robaki. Wspinający się za gigantycznym portretem mężczyźni zaczynają brudzić płótno brunatną mazią. Kiedy cały obraz pokryją ekskrementy, a sztuka i życie zleją się w jedno, nastąpi ostateczna dekonstrukcja. Ukryci za płótnem artyści zaczną je rozrywać, aż oczom widowni ukaże się wielki, świetlisty napis „You are (not) my shepard” – (Nie) jesteś moim pasterzem. Tylko słowo „nie” pozostanie zgaszone. Artysta pozostawia wybór widzowi.
Rytuał przeciw rytuałom dobiega końca. Chrystus nie jest tu zatem ideą ani symbolem, lecz jednym z aktorów. Figurą o tyle religijną, co teatralną. Castellucci nazywa siebie ikonoklastą, czyli tym, który rozbija ikony. „Nie chodzi o negację obrazu, ale o jego dekonstrukcję – zniszczenie archetypu, który tkwi w ikonie oraz stworzenie obrazu, który niesie znak tego odcięcia i który rywalizuje o władzę z tym, co było wcześniej.”[1] – mówi. Forma, którą posługuje się włoski reżyser, to ekstremalnie poruszający obraz, za pomocą którego bada starość - tabu naszych czasów. Rzecz nieuniknioną, a mimo to nieustannie wypieraną ze zbiorowej świadomości. Castellucciemu udaje się poruszyć widza, który wszędzie był i wszystko już widział. Nasuwa się skojarzenie z autobiograficznym „Dziedzictwem” Philipa Rotha, w którym autor odkrywa wstydliwe aspekty cielesności odchodzącego ojca. Z całym bagażem koncepcji artystycznych, spektakl Castellucciego zahacza o sztukę wstrętu. W latach 90. abject art miał być przeciwwagą dla językowego pojmowania rzeczywistości. W 1984 roku Zbigniew Libera nakręcił „Obrzędy intymne". W filmie przedstawił siebie jako opiekuna umierającej babci. Codzienne, mozolne, pozornie brzydkie zabiegi pielęgnacyjne na ciele, które przestaje funcjonować, są jednocześnie pełne skupienia i miłości. Wywołują w widzu dokładnie takie samo uczucie zakłopotania jak spektakl włoskiego reżysera. Przekraczamy intymną granicę umierania i nie wiemy, jak zachować się po tej stronie. Jednak „O twarzy. Wizerunek Syna Boga” znacznie ten kontekst rozszerza, metaforyzuje go i przekłada z perspektywy osobistej na artystyczną. I chociaż nie jest to przedstawienie wymierzone w religię, to niektórzy poczuli się wyraźnie urażeni. Zderzenie brzydoty ciała i smrodu z wizerunkiem Boga może wydawać się oburzające, ale przecież zgodnie z religijnymi prawdami, wszystko jest jego dziełem. Nawet ekskrementy. I człowiek, który zdolny jest tworzyć sztukę. Właśnie takie skrajne reakcje są w teatrze najciekawsze. Ważne, że Castellucci ufa odbiorcy i nie narzuca łatwych interpretacji. A może wcale nie o nie chodzi? Ostatecznie, liczy się przeżycie.
[1] „Didaskalia” nr 103/104 – Castellucci: Przewodnik.