Przed ratuszową bramą leżą kamienne lwy...

„Dwanaście stacji" - 13. Festiwal Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość Przedstawiona"

Młodzi nigdy nie zrozumieją przywiązania przodków do codziennych, wypracowanych przez dziesięciolecia rytuałów, do drobnych przedmiotów, wypełniających ich mieszkania, do pamiątek, które potrafią przenieść człowieka gdzieś daleko, daleko stąd. Młodzi żyją tu i teraz, starzy wciąż żyją tam. Jednak w spektaklu Mikołaja Grabowskiego czworo młodych ludzi rusza w drogę, która mentalnie przybliży ich do dziadków. „Dwanaście stacji" w równym stopniu wypełnionych jest czułym, a momentami rubasznym humorem, co śmiertelną powagą, która ma moc ożywiania zmarłych i zaklinania rzeczywistości.

Chwilę przed rozpoczęciem spektaklu, gdy wpuszczani na salę widzowie niespiesznie zajmują miejsca, na krzesłach ustawionych z lewej strony sceny zasiadają elegancko ubrani starsi panowie (Andrzej Czernik, Jacek Dzisiewicz, Waldemar Kotas, Michał Świtała, Zdzisław Łęcki), zachowujący się w sposób swobodny – oceniają wygląd niektórych pań, z czegoś się śmieją, żartują, a chwilę potem komentują obrazy przebiegające po ogromnym ekranie, rozciągniętym na całą szerokość sceny. Na filmie Tomasz Różycki, autor przeniesionego na scenę poematu, rozpoczyna recytację swego tekstu, przenosząc nas do „rupieciarni pamięci" – starego, zagraconego mieszkania, na klatkę schodową, na której skrzypiących schodach wygrywać można każdą niemalże melodię, do domu pędzącego domowe wino (i nie tylko) sąsiada, który potrafi wytoczyć nóżkę kurantowego zegara, bo poprzednia odpadła podczas przenoszenia mebla. Odtąd opowieść będzie się toczyła na scenie i na ekranie (realizacje filmowe Michała Grabowskiego), by połączyć się w jednej z ostatnich scen, w której teatralna scenografia przeniesiona zostaje na łąkę i zarejestrowana kamerą wideo. Jednak do tego czasu zdążymy odbyć podróż, w której mocą sentymentu ożywiać można miniony świat.

„Poezja starych studni, zepsutych zegarów,
Strychu i niemych skrzypiec pękniętych bez grajka,
Zżółkła księga, gdzie uschła niezapominajka
Drzemie - były dzieciństwu memu lasem czarów..."

Za olbrzymim ekranem, który znika przechodząc w półprzezroczystą materię, znajduje się kuchnia. Siedzące tam trzy seniorki (Zofia Bielewicz, Grażyna Misiorowska, Ewa Wyszomirska) przenoszą nas w świat, w którym „narychtowane" przez babcię pierogi łączą pokolenia. Produkcję tych kulinarnych specjałów oglądać będziemy na ekranie – babcia w pocie czoła rozgniecie ciasto, bo „każdy musi zjeść tyle sztuk, ile ma lat", więc po chwili przysmak kuchni polskiej zalega każde wolne miejsce, każdy kąt, każdą szafkę, wszystkie niemal powierzchnie. Pierogi wyłażą zewsząd, wylewają się masą jak wspomnienia bohaterów, którzy w trzech ścianach tego pomieszczenia (tak właśnie zbudowana jest scenografia - trzy ścianki wyznaczają granicę kuchennego świata. Biały kredens, haftowana makatka i charakterystyczne okienko nad drzwiami, obowiązkowo przyozdobione malutką firanką, przenoszą nas o dwa pokolenia wstecz) wejdą w spór, bo starzy chcą jechać do Lwowa, by przekonać innych, że miasto trzeba odbić z obcych rąk, odzyskać wszystko (błyskotliwy monolog Waldemara Kotasa), a młodzi (Kornelia Angorska, Adam Ciołek, Maciej Namysło, Łukasz Schmidt) nie zrozumieją, po co też człowiek miałby dobrowolnie wybierać się na Wschód, skoro można na Zachód, do Egiptu, na Wyspy Kanaryjskie albo jeszcze gdzieś indziej. Bo oni przecież wyrośli już tu, w Opolu, dla nich Lwów dziadków-przesiedleńców to mityczna kraina, w którą wcale nie chcą się zapuszczać. Ale słuchając opowieści starszyzny wciąż są do tego zmuszani.

„Zbierałem zardzewiałe, stare klucze... Bajka
Szeptała mi, że klucz jest dziwnym darem darów,
Ze otworzy mi zamki skryte w tajny parów,
Gdzie wejdę - blady książę z obrazu Van Dycka"

Tęsknota przymusowych emigrantów przeplata się z gorzką świadomością, że oto zajęli miejsce jakiejś niemieckiej rodziny, po której została stygnąca na stole zupa. Ich także przegoniono w pośpiechu, a konieczność zajęcia poniemieckich domów jest dla Kresowian podwójnie bolesna – nie jest to ich matecznik, a w dodatku odebrano dom tamtym, których wysłano na pewną śmierć, w męczeński marsz. Piękny, poetycki tekst Tomasza Różyckiego, w którym humorystyczne obrazowanie świata idzie w parze z trafną diagnozą rzeczywistości, spotkał się z talentem Mikołaja Grabowskiego, mistrza budowania portretów Polski codziennej, na których pijak resztką sił uczyni znak krzyża świętego by oddać sześć Bogu i przed całkowitą utratą pamięci wychyli ostatni kieliszek za Ojczyznę. Równowaga, a właściwie nieustanne napięcie pomiędzy tematyką a sposobem obrazowania, jest kluczowym elementem taktyki reżyserskiej tego twórcy. W opolskim spektaklu wiele jest scen, które zachwycają i bawią do łez, jak ta, w której butelki z alkoholem (wyciągane z okazji przybycia gościa oczywiście) poukrywane były dosłownie wszędzie – z zakamarków maleńkiej kuchni wypływa morze alkoholu, który jakimś cudem zmieścił się do kilku szafek i szafeczek, jakby nie miały dna, jakby alkohol wyciągano z innej rzeczywistości. Pod koniec libacji zostaje już tylko „zestaw komunijny" w maleńkich buteleczkach, który też pada ofiarą biesiadników. W innej scenie, nakręconej kamerą wideo, niezatarte wspomnienie pozostawia wnętrze domu pana Antonowa (Zdzisław Łęcki) pędzącego bimber i wino porzeczkowe, którym częstuje młodzież. Mnogość gąsiorów, rurek, lejków oraz całej „alkoholopędnej" aparatury kłębi się na maleńkiej, pozbawionej dziennego światła przestrzeni niczym bluszcz zachłannie biorący we władanie porzucone ludzkie siedliska. Taka jest Polska Mikołaja Grabowskiego – pozbawiona umiaru, tak w pijaństwie, jak i w gościnności i w swej wielkiej miłości do ziemi ojców.

„Motyle-m potem zbierał, magicznej latarki
Cuda wywoływałem na ściennej tapecie
I gromadziłem długi czas pocztowe marki..."

W jednej z ostatnich filmowych projekcji widzimy gigantyczny spychacz, jeżdżący po wysypisku śmieci, w którym nurzają się stare stoły, krzesła, kanapy i zapomniane, niepotrzebne nikomu przedmioty codziennego użytku. Za kierownicą bezwzględnej maszyny siedzi poeta Różycki pokazujący w sposób mało poetycki, co upływ czasu robi z przedmiotami, które od zapomnienia uratować może jedynie pamięć. W miejscu, gdzie niegdyś stały opuszczone w pośpiechu domy, koparka równa ziemię pod budowę supermarketu i dla naszych bohaterów lepiej byłoby, by tu nigdy nie dotarli, by nie musieli oglądać tego upadku, rozkładu, by nie skonfrontowali rzeczywistości ze swoimi wspomnieniami. Dlatego reżyser litościwie umieszcza ich pijanych, zalegających wszelkie możliwe zakamarki kuchni, w zupełnie innej przestrzeni – niewielkie pomieszczenie, w którym toczyła się akcja, nie stoi już na scenie, lecz na otwartej przestrzeni, „śród fali łąk szumiących", a oko kamery śledzi ich zapijaczone, lecz szczęśliwe twarze, ich przybrudzone wirtualną wędrówką stopy, ich ręce leżące bezwładnie. Gdy się obudzą znów będą mogli wspominać i śnić, a w ich snach nie będzie brązowej, zabłoconej ziemi, lecz zieleń traw i piękno przyrody, która tylko w okolicach Lwowa, Poczajowa, Czortkowa może zachwycić naprawdę, bo tylko tam zieleń jest idealnie zielona, a niebo idealnie niebieskie.

„Bo było to jak podróż szalona po świecie,
Pełne przygód odjazdy w wszystkie świata częście...
Sen słodki, niedorzeczny, jak szczęście... jak szczęście..."*

W ostatniej scenie aktorzy stoją za makietą pociągu, przez którego okna wyśpiewują „A chachary żyją!". Bohaterowie w doskonałych nastrojach wyruszają w wymarzoną podróż do krainy szczęśliwości, do Lwowa, który przed laty opuszczali w takim pośpiechu i który, w stanie niezmienionym, zachowali w pamięci. W owym pociągu-widmie spotykają się żywi i ci, którzy odeszli, choć dla bohaterów „Dwunastu stacji" są równie realni jak wspomnienia. Nie było im łatwo ruszyć w drogę, nawet, jeśli odbywa się ona wyłącznie w sferze imaginacji – od czasu przesiedlenia ich noga nie przekroczyła progu wagonu, bo wciąż mieli w pamięci obraz tamtej, trwającej dwa tygodnie podróży, podczas której niejeden raz pociąg przymarzał do szyn. Teraz znów są beztroscy, radości i pełni życiowej energii, pociąg pędzi na spotkanie ze wspomnieniami, które tamten Lwów ożywią. Ich Lwów, najpiękniejsze z polskich miast, na wieki takie, jakim w swych wierszach i piosenkach uwiecznił je Hemar. Teraz znów są szczęśliwi, znów są młodzi. Znów wiodą życie, które kiedyś brutalnie im odebrano. Teraz naprawdę są...?

* w tekście wykorzystano wiersz „Dzieciństwo" Leopolda Staffa, tytuł tekstu zaczerpnięto piosenki Mariana Hemara „Tyle jest miast".

Olga Ptak
Dziennik Teatralny
28 października 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...