Przede wszystkim trzeba wymagać od siebie samej

sylwetka Ewy Michnik

Nagroda Kulturalna Śląska to wielki ciężar. Po pierwsze - zobowiązuje. Po drugie - waży piekielnie dużo. Tak dużo, że kiedy Ewa Michnik dostała ją do ręki, ugięła się, ale chwilę później zarzuciła statuetkę autorstwa rzeźbiarza Stanisława Wysockiego na ramię. Kiedy z uśmiechem dziękowała za to wyróżnienie, niejeden z gości w ratuszu zastanawiał się, skąd w takiej drobnej kobiecie tyle siły. No właśnie, skąd?

W gabinecie dyrektor Opery Wrocławskiej w mniejszych i większych wazonach stoi mnóstwo kwiatów. Rzeźba symbolizująca Nagrodę Kulturalną Śląska dołączyła do wielu innych w rzędzie stojących na stylowym kredensie. Oliwkowe fotele wręcz zapraszają do tego, by się w nich rozsiąść i zatopić w rozmowie przy filiżance kawy. Czym dla Ewy Michnik jest opera?

- Całym życiem. Muzyce podporządkowałam wszystko, włącznie ze sprawami osobistymi - mówi otwarcie, poprawiając delikatny wisiorek na szyi.

Taka mała i uparta

Mała Ewa, drobna blondyneczka, tylko z pozoru sprawiała na wszystkich wrażenie grzecznej i ułożonej dziewczynki.

Diablo uparta, nie mogła pięciu minut usiedzieć na miejscu, a jak już sobie coś wbiła do głowy, to żadną miarą nie dało jej się tego pomysłu z owej głowy wybić. Tak jak wtedy, kiedy miała może z pięć lat i wymyśliła, że chce jak chłopcy służyć do mszy. Pod koniec lat czterdziestych XX wieku, kiedy nikt nie śnił o takich rewolucjach w Kościele.

- Moi rodzice byli bardzo zaprzyjaźnieni z wybitnym teologiem, księdzem Stanisławem Łachem, który był u nas częstym gościem. Boże Narodzenie zawsze spędzaliśmy rodzinnie, w Bochni, ale już na Wielkanoc zjeżdżaliśmy do Zakopanego, do Domu Księży, pod skrzydła księdza Łacha. I tam którejś Wielkanocy powiedziałam, że chcę służyć do mszy - wspomina Ewa Michnik, której na takie dictum przydzielono wikarego z niełatwym zadaniem. Miał nauczyć Ewę całej mszy, którą wtedy odprawiano po łacinie. I uczył. Zapomniała o nartach i innych ciekawszych zajęciach, by wykuć Ave Maria, gratiae plena, ale dopięła swego. Stała przed ołtarzem z dzwonkami mówiąc łaciński tekst ministrantury razem z chłopcami. Później wszystkim w przedszkolu pochwaliła się, że dorównała chłopakom. Nikt jej nie uwierzył. Dziewczynka-ministrant? Ale chyba wtedy po raz pierwszy pokazała, że potrafi postawić na swoim.

Dług wdzięczności

W życiu nie ma przypadków, choć są zaskakujące czasem związki, których wpływu nie sposób przecenić, a znaczenie rozumie się dopiero po latach.

To mógł być 1906 rok. Kościelny z Bochni miał wolne i zastępował go kolega z Łapczycy. Dziadek Ewy jak zwykle przyszedł na mszę i z rosnącym zdumieniem słuchał śpiewu dziewczynki dobiegającego z góry kościoła. Po nabożeństwie wszedł po schodach do organisty. Okazało się, że śpiewała jego córka. Dopytał, czy dziewczynka chodzi do szkoły muzycznej. Nie chodziła. I wtedy dziadek Ewy Michnik zaproponował, że jak mała Frania skończy 14 lat, to on opłaci jej utrzymanie i naukę we lwowskim konserwatorium. Jak powiedział, tak zrobił, a z dziewczynki wyrosła Franciszka Platówna, wybitna primadonna Opery Lwowskiej, która we wrześniu 1945 roku zaśpiewała we Wrocławiu Halkę.

Zaprzyjaźniona z rodziną swojego dobroczyńcy, po latach wsparła jego wnuczkę.

- Tato był bardzo muzykalny. Mój brat lekarz świetnie gra na fortepianie. Ale było oczywiste, że ktoś z mieszczańskiej rodziny z tradycjami nie zostaje artystą. Artystów przyjmowało się w domu, zapraszało na występy, sztuka jednak była traktowana jako inteligencka rozrywka, a nie sposób na życie - mówi Ewa Michnik, która miała zostać lekarzem. Mamie udało się wymóc, że skończyła zwykłe gimnazjum i równolegle szkołę muzyczną, i starała się przekonać córkę, że jej przyszłością jest medycyna.

Z pomocą przyszła wtedy pani Franciszka. Zaproponowała, że zorganizuje Ewie w Krakowie przesłuchania i jeśli okaże się, że jest warta, by w nią inwestować, znajdzie jej dobrego pedagoga. I jak powiedziała, tak zrobiła, myśląc zapewne o dziadku Ewy, który kiedyś dał jej szansę jedną na milion.

Trudne wybory

To była licealna miłość. On miał być inżynierem, a ona z dyplomem absolwentki Wyższej Szkoły Muzycznej... dobrą żoną. Panie z towarzystwa w Bochni prowadziły domy i dorabiały lekcjami muzyki, więc czemu i Ewa po studiach nie miałaby pomiędzy gotowaniem zupy a przygotowywaniem deseru uczyć grzeczne dziewczynki gry na pianinie. Nie chciała tak. Szkoła była na pierwszym miejscu. Trzy wydziały, mnóstwo zajęć, ślęczenie w bibliotece, koncerty. Wybrała dyrygenturę, choć nikt nie dawał jej szans na pracę przy pulpicie. Prowadziła szkolną orkiestrę, chór, zespół kameralny, ale kto by myślał poważnie o filharmonii dla dziewczyny. Pierwszy sprawdzian przyszedł szybko. Obroniła dyplom i wysłała oferty do wszystkich filharmonii w Polsce. Zaproszenie przyszło z Zielonej Góry. 11 godzin pociągiem z Krakowa. I kiedy okazało się, że nie zamierza rezygnować z tej pracy, zrezygnowała z małżeństwa.

- Postanowiłam, że będę sama, bo tylko tak mogłam się absolutnie poświęcić muzyce. Przebolałam rezygnację ze stypendium w Stanach Zjednoczonych, ale wymarzonej pracy rzucić już nie mogłam - przyznaje Ewa Michnik.

Pojechała do Zielonej Góry, ścięła krótko włosy i uszyła sobie męski frak. Miała być poważnym dyrygentem, a nie ładną, drobną blondynką z batutą. Dziś po latach przyznaje, że w tym przebraniu wytrzymała rok. Po roku uznała, że udawanie nie ma sensu. Muzycy i melomani musieli zaakceptować to, że oprócz tego, iż jest dyrygentem, jest też kobietą.

Teatr i życie

Absolwent rusycystyki na Uniwersytecie Jagiellońskim i krakowskiej Akademii Muzycznej nie znał jej, kiedy studiowali. Bogusław Szynalski, wybitny polski baryton, poznał ją, kiedy jako solista opery w Meiningen przyjechał do Krakowa z grupą gości z Niemiec, by pokazać im dawną stolicę Polski. Był 1980 rok. Ewa Michnik, wtedy kierownik artystyczny Opery Krakowskiej, w Teatrze im. Słowackiego prowadziła próby do Dydony i Eneasza. Goście weszli, posłuchali, a Bogusław Szynalski, który ich przyprowadził, postanowił, że Ewa zostanie jego żoną.

- Trzy lata później przysłał do nas do Krakowa list z prośbą o przesłuchanie. Podał repertuar, który wykonuje. Ale gościnny spektakl, w którym wystąpił mój przyszły mąż, poprowadził bardzo zasłużony dyrektor Mackiewicz. Ja nie miałam czasu przyjść na ten spektakl, co do dziś mąż mi wypomina - śmieje się Ewa Michnik.

Mackiewicz Bogusławowi Szynalskiemu wystawił laurkę, a ten porzucił Meiningen dla Krakowa (dyrektor tamtejszej opery wciąż żałuje, że od nich odszedł). Rozpoczął pracę rolą Arsamenesa w Kserksesie przygotowaną na tournee po Niemczech . Miał świetne recenzje i udowodnił co potrafi, ale w sprawach sercowych trafił na mur.

- Powiedziałam mu, że możemy chodzić do kina czy teatru, ale ja nie nadaję się do wspólnego życia, tym bardziej, że jedną, nieudaną próbę małżeńską mam już za sobą - opowiada Ewa Michnik.

Szynalski postanowił odejść. Dostał kontrakt w Dusseldorfie. Pojechał z krakusami na ostatnie tournee, a Ewa Michnik po powrocie włączyła kasetę wideo z nagranym przedstawieniem w którym kreował główną rolę barytonową. I zadzwoniła. - Nie wyobrażam sobie tego teatru bez ciebie - powiedziała do słuchawki.

- Teatru czy życia? - usłyszała. I przyznała, że i teatru, i życia. Dzisiaj podkreśla, że trudno byłoby jej znaleźć osobę, która ma w sobie tyle troski, uwagi i czułości.

Barokowy debiut

Z Wrocławiem związana jest od dawna. W połowie lat 70. przyjeżdżała tu do filharmonii na gościnne koncerty. Po entuzjastycznie przyjętym koncercie wiolonczelowym Piotra Perkowskiego, napisanym dla wrocławianki Grażyny Krzyżanowskiej, podszedł do niej ówczesny rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, matematyk, profesor Kazimierz Urbanik. I zaproponował przygotowanie premiery opery Tetyda na Skylos, wykonanej tylko raz, na dworze królowej Marysieńki Sobieskiej.

- To było wielkie wyzwanie. Partytura przyjechała z muzeum w Rzymie na mikrofilmie. Musiałam właściwie zrekonstruować całą operę. I bardzo pomogli mi teatrolog Wanda Roszkowska, Zygmunt i Joanna Szwejkowscy i wspaniała reżyserka Lia Rotbaum - wylicza Ewa Michnik.

Praca nad Tetydą na Skylos trwała półtora roku. Na premierę w Auli Leopoldyńskiej przyjechała cała Warszawa z Jerzym Waldorffem na czele. Sukces był tak oszałamiający, że natychmiast posypały się propozycje. I Ewa Michnik, która za symfonikę dałaby się pokrajać w talarki, straciła głowę dla opery.

Po 18 latach od wrocławskiego debiutu wróciła do miasta, gdzie jej wielka przygoda z operą się zaczęła. Została zaangażowana na stanowisko dyrektora Opery Wrocławskiej. I z pełnym przekonaniem twierdzi, że ówczesny wojewoda wrocławski wybrał ją dlatego, iż w swoim programie napisała także prezentowanie oper poza główną sceną, w muzeach, w plenerze i Hali Ludowej. Wtedy nie wiedziała, że w planach jest remont budynku przy Świdnickiej. Ale we Wrocławiu wojewoda świetnie wiedział, że dyrektor sceny operowej w Krakowie ma doświadczenie w prowadzeniu spektakli w najbardziej niezwykłych miejscach na czele z dziedzińcem Wawelu, salą hołdu pruskiego, kopalnią w Wieliczce czy krakowskimi Błoniami. I to doświadczenie przyda się, gdy zespół opery zostanie bez budynku.

- Łatwo nie było. Zespół sam chciał decydować o wyborze dyrektora. Miałam opinię osoby bardzo wymagającej, co wzbudzało obawy wielu osób. Myślę jednak, że kiedy wspólnie się pracuje i walczy o to, aby nie tylko przetrwać , ale i odnosić sukcesy, to wszystko zaczyna nabierać sensu - tłumaczy Ewa Michnik.

Wielką próbą dla zespołu i dla niej okazała się premiera Aidy w Hali Ludowej w 1997 roku. Wszyscy się bali. Czy publiczność zaakceptuje takie widowisko? Zaakceptowała i zaczął się nowy etap w historii Opery Wrocławskiej.

Przez ten czas Dolnoślązacy przyzwyczaili się do naszych plenerowych realizacji, ale w Polsce była to nowość, do której krytycznie odnosili się niektórzy recenzenci. Niesłusznie. Wybitni dyrygenci zachodni też prowadzą megaprzedstawienia, nie stroniąc od nagłośnienia śpiewaków i orkiestry, bo wszyscy zdają sobie sprawę, że trzeba pomóc trudnej akustyce. Wiele osób, które pierwszy raz przychodzi na nasze plenerowe widowiska, później ogląda spektakle w budynku opery - podkreśla Ewa Michnik.

Po prostu twarda

Mówi o sobie, że jest człowiekiem teatru. Szanuje wizję reżysera, ale kiedy się z nią nie zgadza, stara się znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Scenografowi Olafowi Zombeck zakwestionowała projekty scenografii do Kobiety bez cienia, nad którymi pracował pół roku. A i tak premiera dzieła Richarda Straussa przebiegała w ostrej atmosferze. W partyturze pod koniec opery pojawia się chór dzieci nienarodzonych, który ma śpiewać za sceną. Prof. Hans Peter Lehmann wyprowadził je na scenę, w dodatku całe poowijane bandażami. Skończyło się wymianą listów niemalże jak wymianą not dyplomatycznych. Ale profesor przyjechał do Wrocławia, specjalnie na uroczystość wręczenia Nagrody Kulturalnej Śląska, i przyznał Ewie Michnik, walczącej o rozwinięcie dzieci z bandaży, rację. Podobnie było z Laco Adamikiem, który rozebrał śpiewaka wykonującego partię Chopina w operze Giacomo Orefice.

- Zobaczyliśmy tors artysty od wielu lat ćwiczącego na siłowni, podczas gdy Chopin umierając ważył zaledwie 45 kilogramów - przyznaje Ewa Michnik, której w sporze z reżyserem pomogły recenzje krytykujące tak duże odstępstwo od realizmu. I Adamik zgodził się ubrać scenicznego Chopina.

Z Operą Wrocławską nie będzie już pracował Yuri Alexandrow, który trzy lata temu realizował w Hali Ludowej Borysa Godunowa. Powód? Akt polski. - Pokazał Polaków w sposób karykaturalny. Rozumiem, że ma takie zdanie o nas, ale nie zgadzam się z nim i nie widzę powodów, by nasza publiczność musiała oglądać taką wizję - mówi wprost szefowa Opery, która przyznaje, że bardzo lubi za to pracę z Michałem Znanieckim i Waldemarem Zawodzińskim, reżyserem zjawiskowych Opowieści Hoffmanna.

W 1992 roku razem przygotowywali Śmierć Don Juana Romana Palestra, wybitnego polskiego kompozytora. Dla Zawodzińskiego była to pierwsza realizacja operowa. Wszystko szło dobrze. Premiera miała się odbyć w kościele pw. św. Katarzyny w Krakowie. W ostatniej chwili okazało się, że nie ma zgody na przedstawienie. I wtedy pojawił się pomysł - kopalnia soli w Wieliczce. Muzykom było trochę zimno, ale śpiewacy mieli doskonałe warunki. Za Śmierć Don Juana, Ewa Michnik zdobyła nagrodę krytyków Warszawskiej Jesieni. Tę nagrodę do dzisiaj ceni w sposób wyjątkowy.

A sam Zawodziński podkreśla: - Doba Ewy Michnik nie ma 24 godzin tylko dużo, dużo więcej. Zdarza mi się w teatrze, że nie umiem rozwiązać niektórych problemów, wówczas dla dodania sobie siły przywołuje stwierdzenie: a Ewa Michnik dałaby radę. Dla mnie to bardzo ważny człowiek.

Katarzyna Kaczorowska
POLSKA Gazeta Wrocławska
18 września 2010
Portrety
Ewa Michnik

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia