Przedrzeźniacze

"Historia" - reż: Antoni Gryzik - Studium Aktorskie w Katowicach

Zaczyna się, zanim jeszcze gasną światła, zanim wśród zgromadzonej na scenie kameralnej Teatru Śląskiego w Katowicach publiczności zapadnie cisza. Tymczasem na młodych aktorów czeka zadanie niełatwe. W "Historii" Gombrowicza, dostosowanej na potrzeby teatru przez Antoniego Gryzika, pobrzmiewają echa innych utworów, między innymi "Trans-Atlantyku", "Ferdydurke" i "Pamiętnika z okresu dojrzewania"

Przy tak licznych odwołaniach gombrowiczowska ucieczka od formy wydaje się wymagać szczególnie mocnego zaakcentowania trzech nośników twórczości tego pisarza – groteski, absurdu i karykatury. Pierwsza kategoria odnosi się przede wszystkim do postaci, druga do nielinearności akcji, natomiast karykatura zamyka te dwa środki wyrazu w jednym. Całość tworzy spójną koncepcję, co przy maksymalnym wykorzystaniu ekspresji aktorów, stylistyki Gombrowicza, choreografii oraz przestrzeni scenicznej skutkuje niebanalnym i jednocześnie niełatwym w odbiorze spektaklem.  

Na scenie panują dynamika i zmienność. Na ustach bohaterów, to pojawiają się patetyczne słowa, to ich twarze wykrzywiają się w skrajnie skontrastowanych grymasach. Przede wszystkim jednak w „Historii” mieszają się płaszczyzny czasowe, wątki autobiograficzne nieustannie przenikają się z fikcyjnymi. Obeznani z twórczością Gombrowicza odnajdują tam cytaty z innych jego dzieł. Od oczywistych, jak egzamin dojrzałości, po aluzje, jak Szambelan, który jest odpowiednikiem Kawalerzysty z „Trans-Atlantyku”. W ogólnym rozrachunku całość może wydawać się nieco zbyt chaotyczna, zwłaszcza, że granicy między kolejnymi scenami nie sposób dokładnie ustalić. Za jedyne wyznaczniki, być może zbyt nieuchwytne na tle całości, można uznać łączenie obu planów przez osoby bohaterów – każda z postaci, oprócz Witolda, pojawia się przynajmniej raz jako postać historyczna, by powrócić w wątku autobiograficznym. Reżyser nie daje swoim aktorom ani chwili wytchnienia ¬– przy minimalizmie dekoracji musi być maksimum ekspresji, a przy scenach zbiorowych maksimum synchronizacji. Aktorzy sprostali temu zadaniu, mimo iż tematyka, jaką jest rozliczenie autora z własną twórczością, rodziną i wreszcie tytułową historią, zawiera się w jednym ciągu obrazów. Jednak w tej płynności jedna opozycja maluje się wyraźnie. Opozycja między jednostką a światem, między przysłowiowymi bosymi i obutymi. Nie przypadkiem tylko postać Witolda, w tej roli Joanna Wawrzyńska, nie zmienia w trakcie przedstawienia osobowości. Reszta młodych aktorów przebiera w charakterach i strojach, w mimice i intonacji. I tak chociażby Caryca, w tej roli Iwona Sztuba, na której słowach opiera się absurd sceny z cerem Mikołajem, zamienia się z wielkiej pani o mocnym głosie w nastoletnią panienkę. U Justyny Maszczyk metamorfoza przebiega w drugą stronę. Z młodej dziewczyny przechodzi w rolę Matki z obsesją na punkcie brudu, czy raczej, jak swoim dobitnym głosem zaznacza z drugiej strony sceny Alicja Szymkiewicz, na punkcie „mikrobów”. Aktorzy toczą prawdziwy pojedynek na miny.

Jednak sceny zbiorowe obciążone są czymś więcej – formą. Aktorzy mogą więc wykrzywiać twarz na wszystkie strony, ale muszą też sprostać innemu ważnemu zadaniu, muszą mówić jednym głosem, ponieważ reprezentują normy społeczne, którym próbuje wymknąć się Witold. Najbardziej jasno daje się odczytać w przedstawieniu owa „gęba”, znana każdemu z widzów, „gęba rodzinna”, kolejne „gęby” są tylko jej konsekwencjami. Słyszymy więc o takich schematach, które są wpajane jednostce przez pokolenia, jak dobre wykształcenie, małżeństwo, założenie i utrzymanie rodziny. Oto jest właśnie egzamin (nie)dojrzałości. Następna w kolejce jest tytułowa historia. Nie przypadkiem rodzina zamienia się w komisję egzaminacyjną, a ta z kolei w komisję poborową. Młodzi aktorzy atakują Witolda słowami – krótkimi i ostrymi. To w tym momencie mają miejsce jedne z najlepszych scen zbiorowych, dodatkowo ilustrowanych ścieżką muzyczną, której rytmika podkreśla gesty postaci i zatrzymuje uwagę widza. Potęguje się atmosfera osaczenia, widoczna zresztą od początku. Rozliczenie z romantycznym patriotyzmem, żądanie od jednostki całkowitego poddania się narodowi, założenie, że narodowość jest z góry określoną i nieodłączną cechą człowieka – próby przyprawienia „gęby” pobrzmiewają najwyraźniej przy końcu sztuki, podobnie jak echa autobiografii Gombrowicza.

Tam, gdzie historia urasta do rangi osobnego bohatera, trudno na tle takich samych twarzy wyrazić własną „gębę”. Aktorzy, podobnie jak Gombrowicz, próbują sprostać temu wyzwaniu. I z powodzeniem. Ekspresja uwidacznia się w każdym, drobnym detalu, z czego mocna strona każdego z aktorów tkwi w czym innym. Ferdykusistki, oprócz tego, że są uosobieniem niewinności a ich dziewczęcy śmiech od czasu do czasu kusi widza, wyraźnie zaznaczają swoje „ja”. Iwona Sztuba utrzymuje świetny kontakt z publicznością także przy dłuższych, niekiedy zawiłych językowo, kwestiach. Justyna Maszczyk podkreśla każdą wypowiedź odpowiednim gestem, by jako Matka z obsesją na punkcie „mikrobów” stworzyć już pełnowymiarową, zapadającą w pamięć postać. Alicja Szymkiewicz przyciąga uwagę wyrazistą ekspresją i mimiką twarzy, która jak przystało na Gombrowiczowską „gębę”, jest mocno przerysowana. Jej przygarbiona, pochylona nad stołem sylwetka i rzucane szeptem uwagi są bardzo charakterystyczne, na koniec mocnym i zdecydowanym tonem Alicja akcentuje krótki epizod swojego kolejnego wcielenia – Krysi. Wreszcie Sara Bednarczyk bawi się brzmieniem i akcentowaniem słów, wykorzystując dobrodziejstwo gombrowiczowskich neologizmów. Zostawmy już jednak Ferdykusistki z ich szeptami, dziewczęcym śmiechem i zabawą słowem, a zajmijmy się rolami męskim, które bynajmniej nie ustępują żeńskim. Karol Binkowski i Jakub Piwowarczyk, najpierw jako szambelani a potem jako nauczyciele, świetnie sprawdzają się w duecie, tworząc dwa kontrastowe charaktery. Postacie grane przez Jakuba Piwowarczyka nie dopuszczają sprzeciwu, są stanowcze i ostre, nasuwają na myśl model ojca z patriarchalnej rodziny. Charaktery Karola, przeciwnie, są oparte na ambiwalencji uczuć, zwłaszcza widać to przy nauczycielu, kiedy to Karol od jednej skrajnej emocji płynnie przechodzi do drugiej. Jego „Bosonóg, haha!” staje się jednym z najbardziej charakterystycznych motywów scenicznych. Z kolei Adam Ender wziął na siebie role postaci historycznych. Tym bardziej zasługuje na docenienie, im bardziej bez zawahania i przekonania wypowiada patetyczne słowa, odnajdując się w sytuacji absurdalnej, bo na tle wszechobecnego śmiechu i szyderczych gestów Witolda. Wydobycie symbolicznej „gęby” ma szczególne znaczenie w przypadku Gombrowicza. I tutaj w głównej roli wkracza na scenę Joanna Wawrzyńska. Wydaje się, że reżyser nie przypadkiem obsadził w tej roli kobietę. Być może daje tutaj wyraz kolejnemu problemowi z jakim mierzył się Gombrowicz, a mianowicie próbie ucieczki przed stereotypami płciowymi i związanymi z nimi rolami pełnionymi w społeczeństwie. Tymczasem Joanna Wawrzyńska z noszonym na bakier kaszkietem na głowie, przysłowiowo i dosłownie bosa, z zagiętymi w kant nogawkami spodni przybywa na scenę wprost z bohemy artystycznej. Jako Witold Joanna Wawrzyńska przyciąga uwagę, kiedy szydzi z patetycznych mów postaci historycznych, to przykucając za ich plecami, to skacząc na jednej nodze, to stając do nich tyłem i bardziej interesując się Ferdykusistkami. Jej zachowania, w której często angażuje innych, nie przypadkiem przypominają dziecięce zabawy. I chociaż na tle tego wszechobecnego absurdu każdy grać musi sobie i na przekór, to młodzi aktorzy stanowią zgraną, rozumiejącą się na scenie grupę. Skontrastowane ze wzniosłością przemów a potem z zachowaniem rodziny, gesty Witolda na tym zróżnicowanym tle „gęb różnorakich” nabierają charakteru prześmiewczego i rozliczeniowego. Przemiana Witolda, wynikająca z nieustannej ucieczki od przyjęcia narzucanej przez historię albo przez rodzinę roli społecznej, dokonuje się niezauważalnie, nie daje się zamknąć w konkretną formę i nie daje się też uchwycić na scenie. Przywodzi to na myśl „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, gdzie optymizm pierwszych opowiadań, ustępuje pesymizmowi w kolejnych. Jak widać Joanna Wawrzyńska poradziła sobie nie tylko z rolą męską, ale także i z psychologią postaci. Przybierając maskę „niedojrzałego” urwisa, który jednak swoją postawą pokazuje, że wie, czego chce, nie wpada w pułapkę Gombrowicza-buntownika. W końcu, kosztem nieustannego dialogu ze światem, Ja-Witold pozostaje Bosonogim do końca i wymyka się zarówno rodzinie jak i historii.

W tym kontekście nowego znaczenia nabiera wprowadzająca rola Alicji Szymkiewicz, która jako Albertyna rozpoczyna dialog pomiędzy historią a jednostką, jednocześnie kompromitując tę pierwszą. „Dom mi zburzyli, siostry zabili, rodziców również. Nikogo nie mam” – pada oskarżenie, emocje na twarzy mówią o bólu, a początek staje się jednocześnie końcem. Nie ulega wątpliwości, że brzemię Historii zostało udźwignięte, po czym przełamane śmiechem. Grymasy na twarzy aktorów nie zdołały zamknąć się w ostatecznej formie. Publiczność zgromadzona na sali, całkiem po gombrowiczowsku bo na bakier tradycji, nagradza spektakl brawami już na pokazie przedpremierowym. Sukces.

Izabela Ozga
Dla Dziennika Teatralnego
26 sierpnia 2011

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia