Przedstawienie na miarę scen europejskich

"Umowa, czyli Łajdak ukarany", Teatr Narodowy

"Umowa, czyli łajdak ukarany" Marivaux z Teatru Narodowego w Warszawie to przedstawienie na miarę najlepszych europejskich scen. Pod powierzchnią żartów i intryg kryje się podróż do sedna goryczy - o spektaklu w reżyserii Jacques\'a Lassalle\'a

Reżyser Jacques Lassalle i autor fenomenalnego przekładu Jerzy Radziwiłowicz przywracają polskiemu teatrowi Marivaux. Kiedy ostatni raz widziałem ważne wystawienie jego sztuki? W czerwcu 1997 r. w tej samej sali Bogusławskiego, gdzie dziś grają „Umowę”, występował Piccolo Teatro di Milano z „Wyspą niewolników” w inscenizacji Giorgia Strehlera. Może największy artysta ostatniego półwiecza europejskiego teatru dał iskrzący dowcipami i lekki rytmem nieustannej fiesty traktat o tolerancji absolutnej. Panowie i sługi na wyspie jak z „Burzy” Szekspira zamieniali się rolami, by koniec końców, mądrzejsi o nowe doświadczenie, powrócić do starego porządku. W olśniewającym finale, który wciąż mam przed oczami, na wszystkich spadał ulewny deszcz. Oczyszczał, zmywał winy, przynosił rozgrzeszenie.

Wspaniałe przedstawienie Strehlera przypominałem sobie podczas seansu „Umowy”. To teatr szyty podobnymi nićmi, odwołujący się do podobnej tradycji, tak samo niejednoznaczny. Tyle że Jacques Lassalle zrealizował w Narodowym najbardziej gorzki z dramatów Pierre’a de Marivaux i wyciągnął z tego ostateczne konsekwencje. Trzeba zapomnieć, że z tym pisarzem kojarzyły się dotąd niemal wyłącznie salonowe gry i wykwintne konwersacje. Nie ma znaczenia, że ukute od jego nazwiska określenie „marivaudage” łączono z konwencją dobroduszną i skostniałą. „Umowa” bywa spektaklem bardzo śmiesznym, ale pod tym rodzajem śmiechu kryje się czyste okrucieństwo. Także i tu mamy – by posłużyć się tytułem innej sztuki pisarza – igraszki trafu i miłości. Tym razem jednak ceną w tej grze jest nie tylko ośmieszenie i upokorzenie, ale zaprzeczenie własnej tożsamości. A przy tym i tekst, i przedstawienie w Narodowym nie ustają w dociekaniu źródeł ludzkiej podłości. Ostateczny rachunek zaś jest nieubłagany. Skażeni złem zostają wszyscy, nawet ci, którzy wydawali się niewinni. I więcej – w sztuce występku uczniowie przewyższają mistrzów.

Didaskalia są lakoniczne. Mówią tylko, iż rzecz dzieje się przed domem w posiadłości Hrabiny (Małgorzata Kożuchowska). Lassalle i scenograf Dorota Kołodyńska nie poprzestają na tym jednym planie. Zachwycający projekt Kołodyńskiej umieszcza akcję w zagajniku pełnym drzew. Jego gęstość, a zatem liczba drzew, jest zmienna. A od niej właśnie zależy emocjonalna intensywność, temperatura i nastrój poszczególnych sekwencji. Bywa pastelowo i wtedy wydaje się, jakby scenograf odwzorowywała w Narodowym arcydzieła francuskich mistrzów pędzla. Kiedy jednak intryga zapętla się, drzew (wszystkie wymalowane są na przezroczystych ruchomych planszach) przybywa. Tworzą labirynt, odbierając bohaterom swobodę ruchu. Zatem w plastycznym wizerunku świata najpierw określa się jego klasyczne zasady. Potem zaś ów porządek zostaje zburzony, wydaje się, że postaci z „Umowy” trafiły w pułapkę. Albo że w nich i na zewnątrz pękły wszystkie ramy. Zło panuje już niepodzielnie, czyniąc świat groźnym i nieprzyjaznym.

Klasa spektaklu Lassalle’a i jego współpracy z Kołodyńską polega także na wyjściu poza tekst Marivaux. Reżyser i scenograf budują rzeczywistość podwójną, co widać w charakterystyce bohaterów, gdyż żaden nie jest tym, za kogo się podaje, a także w ustawieniu przestrzeni. „Umowa” z Narodowego dzieje się bowiem nie tylko pod domem Hrabiny. W bocznej kulisie siedzą nieruchomo ludzie – są jeszcze jedną publicznością teatralnego widowiska. Jak na dłoni widać sceniczną maszynerię, rzędy rozświetlonych reflektorów. Zatem „Umowa” dzieje się także na teatralnej scenie, stając się spektaklem autotematycznym. Można wyczytać z niej gorzką refleksję o dwuznaczności teatru. Intrygi Marivaux tracą całą niewinność, teatr objawia moc iluzji. Ale tym razem – inaczej niż w „Wyspie niewolników” – rozwiązanie nie przyniesie nikomu ukojenia. Teatr okaże się trucizną.

Gdyby niewprawny widz przypadkiem trafił na „Umowę”, pomyślałby pewnie, że to Szekspir. Niczym w „Jak wam się podoba” albo „Wieczorze Trzech Króli” sednem gry jest przebieranka. Młoda arystokratka najpierw podaje się za służącą samej siebie, potem zaś wciela w rolę Kawalera, by odkryć prawdziwą naturę przyrzeczonego jej korespondencyjnie na męża Lelia. Ten z kolei próbuje sprawić, by Hrabina zerwała z nim zaręczyny, bo wtedy, wedle spisanej wcześniej umowy, wzbogaci się o sporą sumę. Intrygom przyglądają się słudzy – Arlekin i Trivellin. Oni też chcą skorzystać na chciwości i podłości możnych.

Lassalle i jego aktorzy nie pozwalają, by opowieść osunęła się w wyłącznie mroczne rejony ani by niepodzielnie rządził nią śmiech. Wieczór w Narodowym przynosi same aktorskie odkrycia, choć mamy do czynienia z artystami uznanymi – tym większa satysfakcja. Patrząc na Małgorzatę Kożuchowską (Hrabina) i Grzegorza Małeckiego (Lelio), przypominałem sobie „Niebezpieczne związki” de Laclos. Kożuchowska łączy w tej roli kruchość madame de Tourvel z wyrachowaniem markizy de Merteuil. Potrafi zmienić się jednej chwili: od obrony przejść do ataku. Lelio Małeckiego wydaje się, bardziej od Valmonta, pozbawiony uczuć. Miłość dla niego jest polem walki. Zwycięzca liczy zyski, pokonany łyka upokorzenie. Dwie znakomite i zaskakujące role. Jest w nich bezwzględność i pastisz.

Jako Kawaler debiutuje w Narodowym Wiktoria Gorodeckaja, jeszcze studentka warszawskiej Akademii Teatralnej. Piekielnie trudną rolę rozwija może zbyt powoli, ale w drugiej części spektaklu zgodnie z Marivaux zaczyna pociągać za sznurki. Na koniec precyzyjnie pokazuje zarażenie złem i brak skrupułów fałszywego Kawalera – zło staje się jego domeną.

Karol Pocheć jako Arlekin łamie wyobrażenia o tej postaci, bo przypomina błazna z przetrąconym kręgosłupem. Porusza się pochylony, powłócząc nogami, bywa zabawny, ale częściej odpychający. Całą opowieść prowadzi Trivellin. Jerzy Radziwiłowicz gra go z początku szeroko, pokazując rzadkie wyczucie autoironicznego komizmu. Potem Trivellin twardnieje, bowiem jest mistrzem dostosowywania się do każdej sytuacji. Wielki aktor buduje fascynujący i niejednoznaczny portret kanalii, której podłość to wynik zgody na zasady rządzące światem i gorzkiej samowiedzy, że największe nawet upokorzenie boli mniej niż kije. W ten sposób Trivellin Radziwiłowicza łamie pozorną komediowość „Umowy” rysem wprost z tragedii.

W lekkim i przewrotnym spektaklu Jacques’a Lassalle’a bohaterowie przeglądają się w sobie jak w lustrach. Całość zaś spaja konkluzja – natury ludzkiej nie da się naprawić. „Umowę” z Teatru Narodowego uważam za arcydzieło.

Jacek Wakar
Dziennik
9 marca 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia