Przedziwna dociekliwość życia
rozmowa z Kamillą BaarŚwiat Werony widziany oczami Agaty Dudy-Gracz można odkrywać już od kilku miesięcy, premiera "Romea i Julii" miała bowiem miejsce w Teatrze STU 10 października 2008 roku. Okazją do rozmowy i intrygujących wniosków na temat tego świata stał się dzień, w którym w sposób wyjątkowy można było skonfrontować wizję spektaklu z odbiorem publiczności. Swoimi przemyśleniami podzieliła się - odgrywająca rolę Pierwszej Julii - Kamilla Baar.
Tomasz Pilecki: Może to zabrzmieć kontrowersyjnie, ale nie da się ukryć, że i w naszym kręgu kulturowym dzień 14 lutego zdążył nabrać pewnego szczególnego znaczenia. O ilości zakochanych, którzy przyszli z tej okazji na przedstawienie historii najsłynniejszych kochanków mogą zaświadczyć choćby teatralni szatniarze. Jak sądzisz, z jakimi odczuciami zarówno ci młodzi zakochani jak i małżonkowie z długim stażem opuścili widownię po zakończeniu „Romea i Julii”?
Kamilla Baar: - To jest trudne pytanie. Pięknie byłoby gdyby widzowie wychodząc z niego czuli, że chcą walczyć i pielęgnować miłość, którą mają. Żeby kobiety w swoim partnerze, mężu czy chłopaku znów zobaczyły Romea, a same kochały jak Julie. Miłość to bardzo delikatne uczucie, wymagające opieki i ciągłej uwagi, bo jak wszystko inne także i ona nie jest dana raz na zawsze. Łatwo możemy się w życiu rozminąć, przegapić to, co najistotniejsze. Często wydaje nam się, że gdy miłość przychodzi, będzie trwała już wiecznie. Dopiero kiedy zanika, tracimy tożsamość. Wydaje mi się, że cudownie by było wyjść z tego przedstawienia z poczuciem, że miłość jest łaską i nie zdarza się zawsze. Może miłość wybiera sobie ludzi?
Świadomie zadałem pytanie podskórnie tendencyjne. Wizja spektaklu pozostawia wątpliwości w możliwość istnienia dojrzałej i jednocześnie szczęśliwej, spełnionej miłości…
- Faktycznie jest tu dużo wątpliwości w temacie miłości. Miłość ostatniej Julii jest tęsknotą za Romeem, którego już nie ma. Śmierć już nigdy go jej nie odda. Miłość jest spełniona, bo tragiczna rozłąka zostawiła w pamięci starej kobiety tylko piękne wspomnienia. Ale ma niewiele wspólnego z realnością. Romeo po śmierci staje się ideałem pozbawionym nie tylko wad, ale wręcz ludzkich cech. Jest jak młody bóg. Jak ideał. Chyba łatwiej jest kochać nieobecnych…nie pamięta się tego co złe. Pozostaje nieutulona tęsknota za nimi żywymi.
Średnia Julia - kobieta w dojrzałym związku - tkwi w emocjonalnych kompromisach gubiąc nie tylko granice siebie, ale siebie w ogóle. Jej wyznanie miłości mężowi jest desperackim aktem, krzykiem o uczucie. On też krzyczy pragnąc tego samego. Oboje krzycząc w tym samym momencie zagłuszają siebie, nie słyszą się nawzajem.
I najmłodsza Julia, dla której miłość staje się sensem życia, która dla i z miłości umiera. Przy tym przecież, jak to jest u Agaty w spektaklu, Julia Romea widzi oczami wyobraźni. Zakochuje się… To znaczy kocha naprawdę, ale pragnienie by kochać jest silniejsze niż realne uczucie.
W tym spektaklu za każdym razem miłość jest trudna. Co to właściwie za uczucie skoro tak się przez nie cierpi?... I po co?... Takie nasuwają się pytania.
Trochę jest tak, że w spektaklu Agaty tej miłości nie ma. Wszyscy o miłości marzymy, dążymy do niej, pragniemy jej, śnimy o niej. A ona jest nieuchwytna. Tu nawet miłość ojca do córki zawodzi. Miłość matki do córki jest kalekim uczuciem rywalizacji. Ciężko to nazwać. Miłość jest tutaj taka nieobecna przez to, że wygląda bardziej jak intensywne zauroczenie. Może trwać tylko jak przeciągły, po chwili wygasający dźwięk, który przenosi nas w inny wymiar. Ale na jak długo? Do tego dźwięku w życiu próbujemy wrócić. Chcemy znowu go czuć, jego tętno, puls, prędkość. Lecz on gdzieś się oddala, jest coraz cichszy i cichszy, aż zupełnie zanika. W tym sensie myślę, że to przedstawienie jest niestety… No nie jest to disnejowska historia o miłości..
Więc czy miłość, będąca według Agaty Dudy - Gracz głównym tematem sztuki, czy ta miłość Romea i Julii, uznawana przecież za archetyp, jest idealna czy wyidealizowana?
- Jest wyidealizowana. Jest tęsknotą, pragnieniem. Jest „życiem”, do którego cały czas dążymy, bo chcemy żyć. Chcemy by w naszych żyłach płynęła gorąca krew. Ale to się zdarza tylko na chwilę, niestety. Tak, ta miłość jest na pewno wyidealizowana.
W tej inscenizacji jedną z widocznych inspiracji była twórczość Davida LaChapelle’a, jego nazwisko zresztą często pojawiało się w czasie prób. Charakterystyczne dla niego jak i dla spektaklu jest łączenie świata mitu ze światem popkultury. Żaden z nich nie jest jednak do końca rzeczywisty. Jak znajdowałaś w nim realizm człowieczej psychologii, ten ludzki pierwiastek?
- Jest to trudne, rzeczywiście. Może raz z uwagi na LaChapelle’a, który żongluje skojarzeniami, mieszając archetyp z „newsem”. Z drugiej strony na pewno trudnym wyzwaniem było odnaleźć się w adaptacji Agaty, dla której Szekspir stał się polem eksperymentu literackiego. Sposób w jaki istnieję w spektaklu, mój kostium, i skojarzenia które z niego wynikają, osadzenie kulturowe, to że jestem trochę jak Britney Spears, trochę „czarodziejką z księżyca” z japońskich kreskówek, a trochę w ogóle zagubioną dziewczynką w za dużych butach na obcasach - to wszystko się miesza…I będąc w tym cały czas - walczę w środku, wkładam w postać wszystkie prawdziwe uczucia na przekór lejącemu się ze mnie plastikowi. Odcinam się od sensu kostiumu. Na początku było to trudne, ale już o nim nie myślę, przywykłam do niego, do tych wysokich butów na przykład. Zakładając je czuję się między ludźmi zagubiona, wyobcowana ze świata, mam jakiś inny chód, jak źrebak zagubiony wśród stada, szukający mamy, ale mamy nie ma. To pomaga w budowaniu stanu mojej Juli.
Spektakl posiada również przedziwny układ estetyczny. Mocno formalny. To trudne, ale w środku cały czas walczę o to, nie wiem na ile mi się to udaje, walczę jednak, żeby wszystkie te emocje, uczucia, były jak najbardziej moje, a moje to znaczy żywe, ludzkie, gorące i mocno psychologiczne.
My aktorzy jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że gdy mijamy się ze stanem emocjonalnym, do którego dążymy - słowo idzie nam na pomoc, może nas nakierować. A słów w spektaklu Agaty, w porównaniu do oryginału, jest bardzo mało. I uczę się cały czas, bez tego słowa, dawać sobie radę w ekstremalnych sytuacjach.
Staram się w tym przedstawieniu, które jest przecież bardzo precyzyjnie ułożone w sensie choreograficznym, bez ingerencji w „rysunek” Agaty, choreografów - Witka i Kamy (Witold Jurewicz i Kamila Jankowska – przyp. autor), znaleźć takie „moje” luki, poprzez które widz jakby popłynie, mogąc utożsamić się z tym, co się dzieje z odgrywaną przeze mnie Julią. Nie chcę być tylko mangą, czarodziejką z księżyca, którą ogląda się przez szklany ekran mając wrażenie, że nas to nie dotyczy, możemy zmienić kanał. Chciałabym żeby widz dotknął tęsknoty, takiej motylej wręcz tęsknoty młodej dziewczyny, która bardzo pragnie kochać, bo bez tego po prostu nie potrafi żyć.
Jakie więc Twoje własne uczucia chcesz włożyć w tę siatkę, ściśle określoną strukturę spektaklu?
- Wszystkie! Pragnienie żeby kochać i być kochaną…przecież w tym się niczym nie różnię od innych ludzi. Wszyscy „to” mamy, jest to nasze zbiorowe przeżycie. Pragnienie miłości, pragnienie bezpieczeństwa i także pragnienie takiej pewności, że ten człowiek, w którym się zakochuję, jest moją druga połową. Że spełnia się przepowiednia Hipokratesa o przepołowionych ludziach, którzy odnajdują się w życiu. Wiara, że akurat mi jest to dane, że akurat ja mam to szczęście, że ja znalazłam swoja pełnię w Romeo i od tego momentu wszystko w życiu ma sens. Nadchodzi uspokojenie i szczęście.
Kiedyś, jeszcze w czasie prób generalnych staliśmy w kulisach i Krzysiek Piątkowski, który gra Merkucja, powiedział do mnie i do Romea: „Boże, jak wy macie fajnie, możecie tak trzy razy dziennie zakochiwać się na scenie!”. A ja mu na to: „Krzysiek, ty chyba w ogóle nie wiesz co mówisz. Najpierw się zakochuj a potem się dowiaduj, że to wszystko jest iluzją...” (śmiech)
Od czasu premiery reakcje publiczności były krańcowo różne. Od konsternacji po owacje. Ale nie można chyba powiedzieć, że to źle dla sztuki?
- Myślę, że dobrze. Zawsze jest super, gdy przedstawienie wzbudza emocje, kiedy coś się z ludźmi dzieje. Myślę, że letnie przedstawienia są nam w ogóle do niczego nie potrzebne.
Oglądając tę sztukę kilkakrotnie za każdym razem odkrywa się nowe wątki, wnika w inne relacje. Czy podobna zmiana spojrzenia na odgrywaną postać Julii dokonuje się również w Tobie?
- Czy mi się zmienia widzenie tej roli? Bardzo! To w aktorstwie jest zresztą niesamowite, że tak jak my - aktorzy się zmieniamy, tak zmieniają się nasze role. To jest magia, że nie ma dwóch takich samych przedstawień. Brzmi banalnie, ale to cud. W czasie premiery rola jest zupełnie inna niż po roku jej grania. I ja Julię coraz bardziej poznaję. Sytuacja jest tutaj nietypowa, gramy na zmianę z Izą Noszczyk, są trzej Romeowie, wpadamy więc w zupełnie różne relacje. Za każdym razem dziwimy się sobie nawzajem. Każda nowa propozycja w grze staje się szkołą przetrwania. Najczęściej grałam z Radkiem Krzyżowskim, wytwarzamy już razem wspólny język. Bardziej się czujemy, rozumiemy. W teatrze zresztą najpiękniejsze jest, że pogłębia się i zmienia „czucie” roli. Dochodzi się i dokopuje coraz głębiej. Wtedy kiedy już się nie rozmawia, nie ma prób, w których teoria często zasypuje impulsy emocjonalne, jest tylko tu i teraz, z widzami, na scenie. To jest właściwie praca na żywym organizmie, trochę jak praca chirurga.
Jakiego doświadczenia szukasz wychodząc na scenę?
- Jakąś ogromną frajdę sprawia mi to, że nie tylko w życiu mogę żyć. Na scenie staram się żyć najszczerzej, najprawdziwiej, chociaż zdarzenia, które się dzieją, nie są moimi prywatnymi. Czyli jest to taka multiplikacja życia. Z jednej strony dzielę się z moimi rolami tym, co przeżyłam w życiu, a z drugiej - z moich ról dowiaduję się czegoś na życie. To jest taki wzajemnie napędzający się mechanizm. Ale tak naprawdę wychodząc na scenę szukam… Dowiaduję się siebie!
I znajdujesz to wszystko?
- Różnie. Różnie. Często jestem sobą rozczarowana, zaskoczona, innym razem zadziwiona pozytywnie - że tak można, że są takie miejsca, takie rejony we mnie. Scena jest miejscem - medium. Tam emocje przepływają w zupełnie w innym rytmie niż w życiu, które przecież chwila po chwili mija i nie można wrócić do jakiegoś momentu, przeżyć go jeszcze raz. A ta możliwość przeżywania na scenie czegoś kilka razy jest pewnym terapeutycznym sposobem na dowiedzenie się więcej. Taka przedziwna dociekliwość życia. Zrozumienie mechanizmów, na które w życiu brakuje czasu, żeby się w nie bardziej wgłębić. Dla mnie scena jest miejscem poznania.
Bliski Ci Anthony de Mello, w jednej z przytoczonych przez siebie przypowieści, stwierdził, że prawdziwe dzieło sztuki można stworzyć jedynie wyzwalając w pełni własne „ja”. W filmie tęsknisz za aktorstwem istotnym. Czy obecnie zauważasz w polskim środowisku reżysera, z którym współpraca mogłaby przynieść taki rodzaj spełnienia?
- Wydaje mi się, że nie chodzi o nazwiska poszczególnych ludzi. Wierzę w istotność spotkania. Ono może być z każdym.
Idąc za tym, co powiedział de Mello, z czym się bardzo zgadzam, to jest wyzwanie życia- wyzwalać „ja”. Całe życie docieramy do tego, kim jesteśmy. Nie jest to przecież stała niezmienna. Film Małgośki Szumowskiej „33 sceny z życia” - odwaga, temat, problem, z którym wyszła do ludzi - jest jednym z filmów, które zmieniają ludzkie życiorysy. Poruszający. Oglądając go, na nowo ustaliłam swoje priorytety, wróciłam do życia z chęcią zmiany, bazą postanowień. To rzecz bardzo istotna.
Świetny jest ostatni film Koneckiego i Saramonowicza „Idealny facet dla mojej dziewczyny. Ma swój własny język, nie dający się zaszufladkować w uproszczone sformułowanie „no tak, świetna komedia”, „no tak dramat obyczajowy”, „no tak, kryminał”. Nie, to jest coś więcej… Paradoks otaczającej nas rzeczywistości ubrany w bardzo nośny filmowy język. Oglądając go byłam poruszona, rozbawiona, zażenowana i było mi wstyd. Zidentyfikowałam się z historią. Ten film, nie oceniając nikogo, mówi jak bardzo jesteśmy zagubieni, jak szukamy swojego miejsca w życiu. Na poziomie tożsamości seksualnej, relacji w związkach, bliskości, wykonywanego zawodu… Jak jesteśmy samotni, jak się boimy, jak potrzebujemy bezpieczeństwa i akceptacji.
Jakie doświadczenia zawodowe czekają teraz na Ciebie?
- Czekam na premierę „Generała”, która ma być pod koniec marca. Zagrałam w nim córkę Sikorskiego. Niedługo ma się odbyć również premiera filmu fabularnego „Zero” w reżyserii Pawła Borowskiego. Planów filmowych nie mam w tym momencie żadnych. Natomiast na początku marca zacznę próby do „Tanga” Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego, w moim Teatrze Narodowym w Warszawie. Zagram Alę.
Masz jeszcze tremę?
- Grałam dwie mniejsze role w jego spektaklach. Muszę przyznać, że jak do tej pory to właśnie Jerzy Jarocki jest dla mnie jednym z największych autorytetów. Świat, który jest w nim, który on ze sobą niesie, jest w jakimś sensie drugą szkołą teatralną. Tak więc bardzo się cieszę na spotkanie z mistrzem.
Jesteś teraz na etapie, w którym bliższa jest Ci współpraca z autorytetami, których osobowością można wręcz nasiąkać, czy wspólne poszukiwanie, tak jak ma to miejsce tutaj, w trakcie pracy z Agatą Dudą-Gracz?
- I to i to. Tak, najfajniejsza jest różnorodność, gdy wchodzi się w różne środowiska, pracuje z różnymi ludźmi. Miałam pracować teraz z Mają Kleczewską, niestety terminy prób pokryły się z próbami u Jarockiego i nie udało się tego pogodzić. Bardzo żałuję, bo to byłaby idealna twórcza sytuacja. Praca z dwiema mocnymi osobowościami z różnych pokoleń.
W takim razie życzę Ci powodzenia i wspaniałych następnych trzydziestu trzech scen w życiu.
- Dziękuję.
Kamilla Baar – absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie, aktorka warszawskiego Teatru Narodowego oraz Teatru Rozmaitości. Współpracuje również z krakowskim Teatrem Starym i od niedawna z Teatrem STU. Jej dotychczas najbardziej znane role teatralne to Hermia / Elf w spektaklu dyplomowym „Sen nocy letniej”, Ofelia w „Hamlecie”, telewizyjnym spektaklu Łukasza Barczyka, Panope w „Fedrze” Mai Kleczewskiej oraz Klara w „Ślubach panieńskich”, wyreżyserowanych przez Jana Englerta . W filmie zadebiutowała w komedii sensacyjnej Juliusza Machulskiego, „Vinci”.