Przekłady nie płoną
"Mistrz i Małgorzata" - reż. Wojciech Kościelniak - Teatr Muzyczny CapitolKiedy już zakończyły się spacery z kieliszkiem wina w dłoni po cudownych zakamarkach, balkonikach, bufecikach i patiach nowo zbudowanego foyer wrocławskiego Capitolu, kiedy przebrzmiały najszczersze zachwyty nad kształtem architektonicznym teatru, jego nawiązaniami do art deco i przedwojennej, niemieckiej świetności, przyszło siąść na widowni w przepięknie odnowionej sali i szykować się do oglądania "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa w musicalowej przeróbce.
Wypisany w programie zestaw realizatorów był, jak zwykle przy muzycznych produkcjach, obfity, uwagę przyciągała wszakże nade wszystko pierwsza pozycja listy. Przy nazwisku Wojciecha Kościelniaka stało jak byk: reżyseria oraz tłumaczenie i adaptacja. Przecieranie okularów nie pomagało, zapis nie znikał, dumne oraz tłumaczenie pyszniło się niezmiennie wydrukowaną, ostentacyjną jednoznacznością.
Jakże to? Więc artysta, który ze stałą grupą współpracowników (Piotr Dziubek, kompozytor, Rafał Dziwisz, autor piosenek) pracowicie transponuje na scenę musicalową wszystkie arcydzieła światowej literatury, Dostojewskiego, Szekspira, Prusa, Reymonta czy Gombrowicza, po dwie-trzy pozycje na rok (!!!) i nie dość, że znajduje dla nich oryginalną widowiskową formę, to jeszcze twórczo ingeruje w strukturę adaptowanych dzieł, dodaje milczące czy epizodyczne postacie, które zmieniają widzom punkt odniesienia, co wychodzi czasem koszmarnie, ale czasem olśniewająco ("Lalka" w Gdyni), a często po prostu efektownie (niedawno wypremierowani "Chłopi") - więc tenże artysta, zarobiony niczym stachanowiec, jeszcze do tego wszystkiego para się przekładem?! 1 tłumaczy nie byle co, bo powieść, co się zowie, kultową, formacyjną dla wielu pokoleń czytelników?
Widowisko ruszyło i miało prawo się podobać. Przede wszystkim za przyczyną techniki, ale dobrze użytej. Po Patriarszych Prudach jeździł tramwaj i obcinał głowę komu trzeba, elementy kolejnych dekoracji wjeżdżały zza kulis na ruchomych płaszczyznach, wielka zapadnia pod środkowym panelem sceny była w stanie wydźwigać z podziemi całe osobne budowle, a także umożliwić wspaniałą scenę lotu Małgorzaty nad Moskwą, kwitły tricki sceniczne, błyskały lasery i projekcje, po części zastępujące scenografię. Paradoksalnie najmniej efektownie wypadła sekwencja, która obiecywała najwięcej w tak pomyślanym spektaklu, czyli bal u Wolanda; w hierarchii widowiskowej biło ją na głowę choćby groteskowe zgromadzenie literatów w Domu Gribojedowa. Tak czy owak przedstawienie w kolejnych, z rozmachem konstruowanych obrazach było imponujące, a momentami nawet porywające.
A w słowach?
A w słowach było po prostu, co tu dużo gadać, przepisane z kanonicznego przekładu. Nie wiem, może gdzieś w narracyjnych fragmentach włożonych w usta prowadzącej opowieść Justyny Szafran Kościelniak porobił jakieś zmiany; miałyby one raczej drugorzędny charakter. Natomiast wszystkie sztandarowe sformułowania powieści meldowały się na scenie w tej dokładnie postaci, którą każdy polski czytelnik "Mistrza i Małgorzaty" zna na pamięć. Był i posuwisty krok kawalerzysty, i płaszcz z podbiciem koloru krwawnika przynależny Poncjuszowi Piłatowi, był nieśmiertelny jesiotr drugiej świeżości w teatralnym bufecie i diabelskie zapewnienie-zaklęcie rękopisy nie płonę, był boski wyrok na mistrza on nie zasłużył na światłość, on zasłużył na spokój i krotochwilne zapewnianie Małgorzaty przez Korowiowa czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus. A także będący wartością samą w sobie szlachetny rytm rozpędzającej się narracji, wszystkie te pamiętne, słowne kantyleny, Ciemność, która nadciągnęła od strony Morza Śródziemnego, okryła znienawidzone przez procuratora miasto... Tudzież inne skrzydlate frazy, których słuchało się, owszem, z rozczuleniem, spostrzegając, jak doskonale siedzą w ustach aktorów, jak bezbłędnie sprawdzają się w widowisku, współkonstruując jego nastrój i sensy. Aliści nazwiska ich prawdziwych twórców, translatorów, którzy polską wersję Bułhakowowskiego języka powołali do życia, Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, nie pojawiły się w programie nawet na najodleglejszym miejscu w spisie realizatorów. Nawet najdrobniejszą czcionką, I bezczelność tego braku z każdą chwilą stawała się paskudnie nieznośna, odbierała całą przyjemność śledzenia muzycznego widowiska, zupełnie jakby pijany instrumentalista w kanale uporczywie uderzał w fałszywą strunę, rozwalając harmonię. W końcu "Mistrz i Małgorzata" to także - obok innych wątków - spiżowy hołd składany sztuce pisarskiej, samej jej istocie. Tytułowy bohater, przypomnijmy, jeśli kto nie pamięta, został mianowany mistrzem nie dlatego, że pokochała go cudowna dziewczyna, tylko dlatego, że napisał wielką powieść, za którą zapłacił ruiną życia i psychiki, depresją i domem wariatów. Ale jego artyzm uszanowali potem i diabli, i bogowie. Adaptować tę akurat fabułę i przy okazji bezceremonialnie podbierać innym artystom słowa, jakimi są tłumacze, ich kongenialne sformułowania-perły-arcydziełka, to przecież łotrostwo, które przystoi co najwyżej członkom Massolitu, wydrwionego u Bułhakowa stowarzyszenia oficjalnych radzieckich grafomanów. Jak tu poważnie roztrząsać decyzje interpretacyjne, skoro widowisko w kwestii zupełnie elementarnej tak drastycznie rozjechało się z podstawowym systemem wartości inscenizowanego pisarza?
Więc dopowiedzmy tylko, chcąc sprawozdanie mieć jak najszybciej za sobą, że upraszczający grzebień, zapewne niezbędny przy przerabianiu epiki na popularne widowisko muzyczne, wyszczotkował powieść przede wszystkim z bólu epoki, ze śladów niewypowiedzianej tortury, jaką było życie w stalinowskiej Rosji. Co było z pewnością nieuniknione; ta warstwa dla nowych odbiorców jest coraz słabiej czytelna. W rezultacie Capitol opowiedział swoim widzom komiczno-sentymentalno-nostalgiczną baśń o jakimś śmiesznym światku, który najechała banda wszechmocnych rozrabiaków naprawiających zło, przywracających porządek, oddających cześć artyście i ratujących wielką miłość. Tylko na przyczepkę pozostał w widowisku ewangeliczny apokryf, bardzo drastycznie zredukowany objętościowo i opowiedziany najsłabiej od strony inscenizacyjno-symbolicznej. Scenka, w której Jeszua spędza Piłata z tronu i sam zasiada na jego miejscu, bardzo mocno zgrzytnęła ewidentnym prymitywizmem, choć, gwoli sprawiedliwości, była jednym z bardzo rzadkich tąpnięć poniżej poziomu; Wojciech Kościelniak potrafił, co mu się naprawdę chwali, w ponad trzygodzinnym, rozbuchanym widowisku utrzymać bardzo przyzwoity standard obrazowania i metaforyki.
Wpadki miał gdzie indziej. Ot, w kwestii brzmienia imion. Michaił Bułhakow określa wędrownego filozofa z Galilei skazywanego na krzyż jego aramejskim mianem. Pisze się je "Jeszua Ha-Nocri" i wymawia tak samo: "Ha-Nocri", nie "Ha-Nokri". Ten akurat błąd jest u nas nagminny, nie ustrzegli się go najznakomitsi realizatorzy teatralnych wersji "Mistrza i Małgorzaty", łącznie z Maciejem Englertem, twórcą pamiętnej inscenizacji we Współczesnym, ćwierć wieku temu. Gdyby jednak reżyser wrocławskiego spektaklu - który, przypomnę, jeśli kto zapomniał, figuruje jako tłumacz - zajrzał do oryginału, raczej nie mógłby nie zwrócić na to uwagi. Bo w rosyjskim obce słowa transkrybuje się na cyrylicę fonetyczne, tak, jak sieje wymawia, "k"jest "k", a "c" jest "c" (a biorąc ściślej "u").
I tak oto, niczym po pokazie messer Wolanda w Teatrze Varietes, sztuczka zostaje zdemaskowana, a pliki czerwońców zmieniają się w etykietki po wodzie mineralnej.