Przeniosłam sobie teatr do domu
rozmowa z Joanną SzczepkowskąZnana aktorka nie daje się łatwo zaklasyfikować, a na krytykę jest gotowa z każdej strony. Dziennikowi Polskiemu Joanna Szczepkowska opowiada o tym, jak to było z "homolobby w teatrze", o pokazaniu pośladków na premierze i o tym, dlaczego czasem biskupi nie podają jej ręki.
Szczepkowska:
Nie nagrywa Pani?
- Ja?
Słyszałem, że ma Pani zwyczaj nagrywania swoich rozmów z dziennikarzami. Gdy się o tym dowiedziałem, pomyślałem sobie nawet, że praktyka wzajemnego podsłuchiwania dotarła już do środowiska artystycznego.
- Nagrałam dziennikarza raz. I tylko dlatego że podejrzewałam, co może z moimi słowami zrobić. Nie chciałam, żeby po raz kolejny moje wypowiedzi były przekręcane i zmieniane, a potem żyły swoim życiem w cytacie powtarzanym wciąż i wciąż. Nagranie to dla dziennikarza brudnopis, z którego dopiero powstaje rozmowa. I to musi powodować, że czasem pewne wypowiedzi się zniekształcają. Ja to rozumiem. Ale wolałam mieć zapis tamtego wywiadu. W efekcie on i tak nie doszedł ostatecznie do skutku, bo dziennikarz nagle uznał, że nasza rozmowa nie ma sensu.
A Pani nie żałuje czasem swoich słów?
- Których?
Choćby słynnej wypowiedzi o homolobby w teatrze... - Bardzo proszę o cytat. Bo ja tego nie powiedziałam.
- Chwileczkę... "Gazeta, do której pisuję felietony, bardzo chętnie i pilnie zamieszcza fakty świadczące o lobbingach homoseksualnych wśród kleru. Spróbuj jednak napisać tekst o takim lobbingu w teatrze. Ja spróbowałam. Tekst został zatrzymany i określony jako donos. Ja zostałam nazwana szmatą. Otóż jeśli mamy szczerze rozmawiać o prawach gejów do normalnego życia, to zachowujmy się jak w normalnym kraju i dajmy prawo do oceniania gejów też. Dyktat środowisk homoseksualnych musi się spotykać z odporem, tak jak pary gejowskie muszą się doczekać praw małżeńskich". To słowa z Pani felietonu.
- Po kolei. Mój tekst "Homo dzieciństwo", z którego pochodzi ten cytat, pojawił się w kontekście polemiki aktora Grzegorza Małeckiego i krytyka Macieja Nowaka na temat sytuacji tzw. środowisk gejowskich. Moim celem było tylko zaznaczenie, że dziś mylona jest tolerancja z zakazem krytyki. W Polsce doszliśmy w debacie publicznej do ściany. Każda krytyka osób homoseksualnych uznana jest za homofobię. Tak jest niektórym łatwiej, ale to zamyka możliwość dyskusji.
Po tych słowach stała się Pani naczelną homofobką w polskim teatrze. Dlatego zapytałem, czy Pani nie żałuje.
- Stałam się nie tylko homofobką w teatrze, w ogóle stałam się homofobką, tak jak Grzegorz Małecki po jednym żarcie na temat gejów. A przecież ja w tym tekście wypowiadam się jako zwolenniczka związków partnerskich dla osób tej samej płci. Czy gdzieś to cytują? Nie. Przecież mówię o tym, że od dzieciństwa w moim domu, który był przecież blisko środowiska artystycznego, pojawiali się tacy ludzie jak Jerzy Zawieyski z "żoną", czyli ze Stanisławem Trębaczkiewiczem, a wakacje spędzałam z osobami, które nie kryły swoich uczuć i fascynacji. Mówią o tym? Nie. Niech Pan przeczyta dokładnie mój tekst. Proszę.
"Obraz dwóch kochanków na dachu domu wczasowego o wschodzie słońca towarzyszy mi do dziś" - to też cytat z Pani felietonu.
- Sam Pan widzi. A jedna z telewizji na tzw. pasku informacyjnym napisała, że "Szczepkowska mówi, że polskim teatrem rządzi homolobby". Ja mam w tym środowisku duże grono przyjaciół i znajomych, ludzi mi bardzo bliskich.
Nie mieli Pani za złe?
- Wręcz odwrotnie. Znają mnie i moje poglądy. A ja znam zresztą ludzi homoseksualnych o orientacji silnie prawicowej, którzy odżegnują się od lewicujących gejów. Nie napisałam o tym, że panuje dyktat gejów w teatrze i że oni rządzą polską sceną. Pisałam o takim dyktacie w ogóle i o tym, ze tylko w wypadku kleru się o tym mówi. W jakimś zdaniu powołałam się na teatr, bo to moje środowisko. Gdybym pracowała w banku, mówiłabym o finansistach, bo o nich miałabym jakąś wiedzę.
Zatem jeszcze raz: nie żałuje Pani tych słów?
- Nie. Jak się okazało, ten głos był znacznie bardziej potrzebny, niż o tym myślałam, pisząc swój tekst. Bo pytanie o to, czy rozumienie słowa "tolerancja" dla niektórych nie wklucza jakiejkolwiek krytyki, wydaje mi się bardzo aktualne. Nie żałuję.
A gestów ze spektaklu "Persona. Ciało Simone" w reżyserii Krystiana Lupy, kiedy najpierw pokazała Pani pośladki, a później wykonała Pani nazistowski gest "Heil Hitler"?
- Nie. Zrobiłam to w czasie gorącej dyskusji o sytuacji polskiego teatru. Chciałam w drastyczny sposób zwrócić uwagę na to, co dziś dzieje się na polskich scenach. Niektórzy z twórców chcą działać jak Grotowski, traktują aktorów jak swoją trupę, nie zwracają uwagi na ich życie i sytuację. Dla nich nie liczy się czas, rodziny. Do wielu przedstawień przecież w ogóle nie dochodzi, aktorzy poświęcają kilka miesięcy pracy na próby do "poszukujących" przedstawień, a potem okazuje się, ze "poszukiwania" nic nie dały i spektaklu nie ma. Czasem długi czas przygotowań przerywany jest nagle na rzecz innych projektów. Rzecz w tym, ze to wszystko za publiczne pieniądze. Reżyserzy korzystają przecież z tego, że pracują w instytucji państwowej. To stanowiło zgrzyt coraz bardziej widoczny. Mnie to niepokoiło. To było budowanie prywatnego terenu w państwowych placówkach. Wszędzie na wszelkich forach o tym mówiłam, a jednocześnie widziałam, że moje słowa - choć oklaskiwane - trafiają w próżnię. Mój gest był sprzeciwem wobec takiego traktowania teatru, aktorów, widzów. A warszawski Teatr Dramatyczny, gdzie posunęłam się do przewrotu, czyli do ukazania no, powiedzmy... 1/16 moich pośladków, był ekstremalnym przykładem takich eksperymentów.
Po tej premierze mówili: "Szczepkowska ma w d..pie Lupę".
- Na poziom dyskusji nic się nie poradzi. Gdyby Krystian Lupa zrobił, załóżmy, "Śluby panieńskie" po bożemu, a ja nagle bym się na to wypięła, to rzeczywiście byłoby do gruntu niesmaczne. Ale w tym spektaklu przez całą jedną scenę chłopak chodzi nago, poza tym pojawiało się mnóstwo niestereotypowych zachowań, więc tak naprawdę moim zdaniem wcale nie wyszłam z konwencji. Mało tego, Krystian Lupa, który jest wybitnym reżyserem, namawiał nas zawsze, żebyśmy znaleźli w sobie "zdolność do autokompromitacji", umieli przekraczać wszystkie granice teatru i polemizowali z reżyserem w ramach roli, bo bez tego nie możemy być artystami. Postanowiłam więc być artystą. Ale wiedziałam też, jaka będzie cena. Usunął mnie z obsady, co było naturalne i oczywiste. Wbrew powszechnej opinii, nie było natomiast tak, że straciłam przez to etat w Teatrze Dramatycznym. W czasie premiery "Persony. Ciała Simone" nie byłam już bowiem aktorką tego teatru. Złożyłam wymówienie trzy miesiące wcześniej. Ale Krystian Lupa poprosił, bym zagrała w jego spektaklu gościnnie. I na to się zgodziłam, lecz z wewnętrzną niezgodą na to, co widzę.
Pani gesty jednak sprawiły, że część środowiska teatralnego wyraźnie się od Pani odcięła. Liczyła się Pani z tym?
- Stałam się osobą środowiskowo bardzo niewygodną. I od razu dodam: ja to rozumiem. Wiedziałam, że robiąc te happeningowe gesty, popełniam rodzaj samobójstwa na terenie środowiska. Przy okazji krakowskiej premiery mojej sztuki "Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu" w Łaźni Nowej podnoszona jest kwestia, że Warszawa wypchnęła mnie ze swojego obiegu teatralnego. Przyznam, że dotąd w takim sensie o tym nie myślałam. Zgłosiłam się do kilku teatrów z propozycją wystawienia mojego tekstu. Bez rezultatu. Pewnie, gdybym obeszła więcej, też nie znalazłabym dla siebie miejsca. Ale proszę pamiętać, że ja jestem wolnym strzelcem. Przyjęcie kogoś, kto chce wystawiać swoją sztukę, zagrać i wyreżyserować, jest dla teatru dość niewygodne, bo ja - jak to się mówi - kipię poza środowisko. Jestem poza, dość ostro nieraz się na jego temat wypowiadałam. Dlatego powiedziałam: ja to rozumiem. Nie dziwi mnie wcale podejście do mojej osoby. Wiem, że powinnam narzekać i płakać, lecz wiem, że jestem uwierającym elementem w zespole. Pewnie wolałby Pan dla wyrazistości tekstu, żebym tu się rozpłakała i mówiła, że mnie zaszczuwają?
Nie. Podoba mi się to, że Pani wytyczyła swoją ścieżkę, wiedząc, że cena będzie wysoka.
- Powiem więcej. Wiem, że teraz jestem kojarzona z prawicą, ale chcę przypomnieć pewien mój artykuł o możliwości psychicznego molestowania przez księży w konfesjonale. Potem już kilku biskupów nie podawało mi ręki. Ja za swoje poglądy płacę naprawdę z każdej strony.
- Zaskakuje mnie tylko spokój, z jakim Pani mówi o cenie, jaką jest wykluczenie w różnych środowiskach.
- Trzeba mnie było widzieć w garderobie po premierze "Persony. Ciała Simone". Byłam roztrzęsiona, dygotałam po prostu. Wtedy weszła moja starsza córka, która niespecjalnie jest z całym "nowoczesnym teatrem" blisko, i mówi: "Trochę się to wlokło, dopóki tych pośladków nie pokazałaś". Ja na to: "Czy ty wiesz, co ja zrobiłam? To może być koniec mojego życia zawodowego". A ona zaskoczona: "To nie miało tak być? Ale to po co to zrobiłaś?". Całą noc trwało tłumaczenie całej sytuacji.
Spotkała się już Pani z Krystianem Lupą od tamtego czasu?
- Nie mieliśmy okazji. Pewnie miniemy się teraz w Łaźni Nowej, bo ja będę tam przygotowywać swoje przedstawienie "Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu", on też przygotowuje tam ze swoimi dawnymi studentami spektakl.
- I gdy spotkacie się na korytarzu, to co mu Pani powie?
- To nie jest sytuacja na wymianę zdań w korytarzu . Może zdarzy się jakaś dłuższa rozmowa, chociaż trudno mi sobie to wyobrazić.
Ale - ja rozumiem - nie powie mu Pani, że żałuje?
- Nie mogę. Myślałam o tym kilkakrotnie i nie mogę tak powiedzieć. Przykro mi, nie żałuję. Jeśli czegokolwiek żałuję, to sprawy Małgosi Braunek. W całych emocjach zapomniałam, że gram w spektaklu z osobą, która po latach wraca na scenę. Ale czy mogłam ją uprzedzić? Pewnie byłaby jeszcze bardziej zdenerwowana. Przykro mi, że naraziłam ją na taki stres. Ale przecież poradziła sobie z tym znakomicie.
- Pojawiają się komentarze, że Pani wyjazd do Krakowa, do Łaźni Nowej, gdzie wystawiać Pani będzie swój tekst "Pelcia...", to zsyłka.
- Ja nie myślę kategorią miast. To pewnie nie to Pan chciał usłyszeć, bo znów wolałby Pan, żebym ponarzekała. Ale ja myślę tylko o tym, żebym to, co napisałam, mogła wystawić przed zainteresowaną publicznością. W teatrze, w którym miało to być grane, wciąż słyszałam: "jeszcze nie teraz", "może trochę później", "może za miesiąc?", więc uznałam, że to jednak nie jest dobre miejsce. Atmosfery zainteresowania w Krakowie nie brakuje. To jedno z tych miast w Polsce, w których do teatru się chodzi. Bardzo różnego - od awangardy po tradycyjny. W tym mieście jest publiczność po prostu zainteresowana zjawiskiem teatru. Dlatego - prawdę mówiąc - życzę każdemu takiego zesłania.
Wystawia Pani ten spektakl w bardzo specyficznym teatrze, czyli w Łaźni Nowej.
- A który nie jest specyficzny? Sądzi Pan, że przyjąłby mnie Jan Klata w Starym Teatrze?
Nie wiem. Ale Łaźnia Nowa to teatr awangardowy, czasem lewicujący, niebojący się społecznego zaangażowania.
- Powiem więcej. Jak Pan wie, Łaźnia Nowa była współproducentem spektaklu "Szczury" Mai Kleczewskiej, w którym m.in. moje słowa - podobnie jak kilku innych osób ze środowiska teatralnego - zostały wyśmiane.
Widziała już Pani ten spektakl?
- Nie, na razie jestem zajęta swoim przedstawieniem. Pewnie jak będę miała czas, to się wybiorę. O ile wiem, Kleczewska krytykuje tam mnie i Małeckiego. Nie jest to bardzo odważne. Jak rozumiem, inne zjawiska w teatrze jej się podobają. To dużo mówi o tej reżyserce. - "Pelcia..." będzie autobiograficzna?
- Nie znoszę tego pytania. Zawsze, czasem podświadomie, wnosimy w tekst swoje doświadczenia, ale każdy z nich jest dziełem wyobraźni! Jakby zapomniano o czymś takim jak natchnienie czy fantazja twórcy. Wszyscy coś tropią. Czy Dostojewskiego ktoś by zapytał, ile jego życia jest w "Zbrodni i karze"?
Gdyby żył dziś, pewnie zarówno kolorowe magazyny, jak i plotkarskie portale zadawałyby to pytanie.
- Już widzę te nagłówki: "Czy Dostojewski naprawdę zabił staruszkę?".
Zastanawiam się, czy nie czuje się Pani środowisko samotna. Aktorka bez swojego miejsca w teatralnym zespole. Traktowana jako "czarna owca branży teatralnej".
- Przyznam się Panu, że czasem tak. To cena, jaką się płaci za łączenie publicystyki ze sztuką. Czasem w teatrze przemykałam jakby pod ścianami. Jakbym chciała umknąć przed wzrokiem innych aktorów. Niedługo przyjadę do Krakowa na próby, ale tu, w Warszawie, już pracujemy i po raz pierwszy mam próby do spektaklu w swoim mieszkaniu. Na początku dziwnie się z tym czułam. Ale w "Pelci..." akcja dzieje się w pokoju, więc przynajmniej jest realistycznie. Tak przecież będzie na scenie. No i w ten sposób przeniosłam sobie teatr do domu. Też tak można.
*** "Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu " to spektakl reżyserowany przez Joannę Szczepkowską, która nie dość, że jest autorką tekstu, to na dodatek gra główną bohaterkę. Fabuła przedstawienia toczy się wokół spotkania 60-letniej pianistki i młodego lidera zespołu muzycznego. "Dwa zupełnie odmienne spojrzenia, dwie różne epoki i przede wszystkim - dwa pokolenia, koncertowo prowadzące ze sobą osobliwą grę, w której ścierają się dwie odmienne osobowości: samotna z wyboru i nieodnajdująca się we współczesnym świecie Marta oraz goniący za sukcesem i rozgłosem Piotr" - czytamy w zapowiedzi.
Spektakl w Łaźni Nowej będzie miał premierę 7 marca. Pokazywany będzie w dniach 5-7 i 27-29 marca 2015 o godz. 19