Przenosił nas w lepsze rejony życia

Krzysztof Kolberger - sylwetka

Podczas jednego z naszych krakowskich spotkań KRZYSZTOF KOLBERGER powiedział mi: "Jestem człowiekiem szczęśliwym, spełnionym. Przy całej świadomości tego, co się nie spełniło i było nieszczęśliwe. Szczęściem jest to, że mogę nadal walczyć, nadal żyć, intensywnie pracować, i że życie nie kręci się tylko wokół choroby, ale biegnie swoim torem - wspomina Jolanta Ciosek w Dzienniku Polskim.

Jeśli miałbym czegoś żałować, to może tego, że nie zostałem muzykiem. Jednak ten brak rekompensuje mi reżyserowanie oper. Także koncerty poetyckie, bo łączenie słowa z muzyką smakuje mi najbardziej. Co do przyszłości, to przede wszystkim chciałbym, aby los pozwolił mi jeszcze w ogóle grać. W obecnej sytuacji, kiedy w jakiś sposób jeszcze to darowane mi życie trwa, nie ma co sobie stawiać ogromnych wymagań. Najważniejsze, aby móc jeszcze dawać siebie innym, przekazywać swoją wiedzę, zostawić po sobie jak najwięcej dobrego. Mimo przeciwieństw losu zawsze starałem się uśmiechać. Szczególnie wtedy, kiedy nie ma ku temu powodów. Bo nie jest sztuką się śmiać, gdy jest wesoło".

Już nie porozmawiamy w zaciszu krakowskiej kawiarni czy w jego pięknym biało-kremowym warszawskim apartamencie. Wczoraj nad ranem odszedł Krzysztof Kolberger, jeden z najbardziej lubianych polskich aktorów, twórca wielu znakomitych ról, znany i podziwiany także z powodu swej heroicznej walki z chorobą nowotworową. Przez osiemnaście lat walczył w sposób bohaterski i cichy.

Artysta o łagodnym spojrzeniu, spokoju wewnętrznym i nieprzeciętnym głosie w sierpniu skończył 60 lat. Zaledwie 60. Miał plany, był pełen nadziei, że wyjdzie zwycięsko z tej walki. Nadziei i wiary. Bo też wiara stanowiła dla niego istotny punkt odniesienia. - Są momenty, kiedy wydaje mi się, że jestem najbardziej wierzącym człowiekiem na świecie. Ale są i takie, w których nie potrzebuję kościoła, by się modlić. Wolę wziąć do ręki "Modlitwę na co dzień" księdza Malińskiego, którą podarował mi przed trzydziestoma laty i z którą się nie rozstaję. W trudnych momentach po nią sięgam, bo tam niejednokrotnie znajduję odpowiedzi na zadawane sobie pytania. Poprzez twórczość, także księdza Malińskiego, rozmawiam z Bogiem. Dla mnie modlitwa jest rozmową z Nim w różnych sytuacjach i okolicznościach - zwierzał się podczas naszej rozmowy.

Zaraz po ukończeniu warszawskiej PWST dane mu było przeżyć najpiękniejszą przygodę romantyczną. Zagrał szekspirowskiego Romea oraz mickiewiczowskiego Gustawa-Konrada. Ta gorączka romantyczna, która długo go trawiła, właściwie nie wygasła w nim do końca. Był jednym z najlepszych uczniów Ignacego Gogolewskiego, w owych latach profesora warszawskiej PWST. Razem z grupą kolegów, m.in. Ewą Dałkowską i Jerzym Radziwiłowiczem, poszedł po studiach za swym profesorem do Katowic, kiedy ten obejmował dyrekcję Teatru Śląskiego. Gdy jednak dostał z Warszawy propozycję zagrania Romea, dyrektor wypuścił go spod swych skrzydeł, by mógł zrobić karierę. I zrobił. Wszechstronną: teatralną, filmową, radiową. Karierę człowieka, który kochał życie i sztukę. I o jedno, i drugie potrafił walczyć. Był wiele lat związany m.in. z Teatrem Narodowym prowadzonym przez Adama Hanuszkiewicza, dziś Jana Englerta, warszawskim Teatrem Ateneum, gdzie zagrał wiele znakomitych ról. Często występował gościnnie, np. na Scenie Prezentacje, gdzie widziałam jego brawurową rolę, obok świetnej Marii Pakulnis, w "Scenach z życia małżeńskiego" Bergmana.

W filmie debiutował w 1974 roku w serialu "Ile jest życia" według powieści Romana Bratnego. W 1980 roku pojawił się w telewizyjnym "Kontrakcie" Krzysztofa Zanussiego. Zagrał Piotra Ostoję-Okędzkiego - młodego chłopaka buntującego się przeciwko układom - rola ta przyniosła mu nagrodę "Jantara".

Była też postać psychologa Maćka w "Jeśli się odnajdziemy" Romana Załuskiego i Anonimusa w "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny" w reżyserii Janusza Majewskiego. Jednak najważniejszą rolą w tym czasie był Janek Klimza z obrazu Kazimierza Kutza "Na straży swej stać będę" - filmu będącego swoistym epilogiem do śląskiej trylogii reżysera. Kolberger zagrał skomplikowaną psychologicznie rolę młodego chłopaka z podziemnej organizacji, który przeżywa tragedię zdrady.

Po tytułowej roli blokowego Kornblumenblau w filmie Leszka Wosiewicza, reżyserzy odkryli nowe oblicze aktora i coraz chętniej obsadzali go w postaciach mrocznych: np. Jerzego Bergmana, sekretarza Komitetu Wojewódzkiego w czasach stalinizmu w filmie "Kuchnia polska" Jacka Bromskiego czy Jerzego Szawłowskiego, szefa UOP w telewizyjnym serialu "Ekstradycja".

A jednak dla wielu pozostawał niezastąpionym interpretatorem poezji romantycznej. Stąd też Andrzej Wajda obsadził go w swoim "Panu Tadeuszu" w roli Adama Mickiewicza.

W czasach stanu wojennego Kolberger był znanym wykonawcą poezji Miłosza, Wojtyły, Goethego, Iwaszkiewicza, Eliota, Norwida, Słowackiego i Mickiewicza. Nagrał płyty: "Piękna pani" z wierszami Jana Pawła II, z udziałem Jerzego Treli, Joanny Szczepkowskiej, Anny Seniuk i z podkładem muzycznym Janusza Strobla oraz "Pater noster", interpretację "Tryptyku rzymskiego". Swego głosu użyczył tytułowemu bohaterowi filmu "Jan Paweł II", granemu przez Johna Voighta. Jednym z najbardziej wzruszających momentów w życiu aktora było czytanie przed kamerami Testamentu papieża Polaka.

Dla milionów Polaków był nie tylko świetnym aktorem, ale wzorem jasnego, dobrego człowieka, który czynnie brał udział w pracach Komitetu Prymasowskiego Pomocy dla Internowanych w czasie stanu wojennego. Jego głos - jak podkreślali słuchacze - przenosił ludzi w inne, lepsze rejony życia. On sam zaś, zwłaszcza w ostatnich latach, dawał wielu ludziom nadzieję, tocząc ciężką walkę z chorobą. Ta wspaniała postawa wypływa też z książki "Przypadek nie-przypadek", będącej rozmową z aktorem. Jak wyznał mi kiedyś, sztuka była dla niego także dążeniem do Boga:- Jak ktoś powiedział, a powtarzał to Ojciec Święty, piękno jest elementem tworzenia. A człowiek na każdym odcinku swojego życia staje się twórcą, a więc ma obowiązek wykorzystywać talenty, którymi został obdarowany. Tak też traktuję swoją pracę, bo cóż po talentach, jeśli nie potrafimy dzielić się nimi z innymi?

"A nieszczęście - to szczęście/ lecz na razie inne" - te słowa księdza Jana Twardowskiego stanowiły jedną z dewiz życia Krzysztofa Kolbergera. - Dzięki księdzu Twardowskiemu zrozumiałem, że nieszczęście to tylko chwilowy brak szczęścia, na którego powrót trzeba po prostu zaczekać - mówił.

(...)

Michał Bajor

Z Krzysiem Kolbergerem, śp. Danusią Rinn, Ewą Wiśniewską, Małgosią Zajączkowską i kilkoma jeszcze osobami stanowiliśmy od lat towarzyską paczkę. Byliśmy zaprzyjaźnieni. Spotykaliśmy się kilka razy do roku, żeby pogadać o swoim życiu, o sprawach ważnych i błahych. Od pewnego czasu wizyty Krzysztofa były rzadsze; gdy nie przychodził, bo gorzej się czuł, dzwoniliśmy do niego. Bywaliśmy u siebie na premierach, koncertach - mocna grupa przyjaciół, którzy potrzebowali się wzajemnie. To Krzysztof właśnie pomagał nam, by chorą Danusię Rinn ulokować w Domu Aktora Weterana w Skolimowie, gdzie miała zagwarantowaną opiekę. Mimo choroby Krzyś żył niezwykle intensywnie. Był nietuzinkowym aktorem, który swą barwą głosu oczarował całą Polskę. Miał bardzo trudne życie, ale przeżył je pięknie. (JOC)

Marian Dziędziel

Nie chce mi się wierzyć, że jednak przegrał, że już nigdy nie usłyszymy ze sceny tego niepowtarzalnego głosu. Z Krzysztofem znaliśmy się prywatnie, ale zawodowo spotkaliśmy się jedyny raz, przed trzema laty w moim Teatrze im. Słowackiego, gdzie zagraliśmy razem w "Łucji szalonej": on Jamesa Joyce\'a, a ja Junga. Podziwialiśmy tę jego siłę nadprzyrodzoną, dzięki której pracował fenomenalnie, choć przecież zmagał się cały czas z chorobą. Mój Boże, jak myśmy się podczas pracy bawili tytułami... On do mnie: Mistrzu, a ja do niego: Książę Poezji, Książę Słowa. Jakże do niego te słowa pasowały. Bardzo się polubiliśmy. Podziwiałem, z jaką żył precyzją, by z życia nie stracić jednej sekundy, by wypełnić je do końca. Fenomenalny człowiek. (JOC)

(...)

Ignacy Gogolewski

Jestem wstrząśnięty tą wiadomością, choć przecież wiedziałem o jego ciężkiej chorobie. Krzysztof, mój student, jeden z najzdolniejszych... Ostatnio graliśmy razem w "Ryszardzie II" - on mojego scenicznego brata. Jakże podglądał każdy ruch, gest... Jeszcze w maju spotkaliśmy się w Sopocie, podczas festiwalu Dwóch Teatrów. Przyglądałem się jego perypetiom - bohatersko woził ze sobą wielki bagaż z różnymi mikserami, które pomagały mu w przestrzeganiu drakońskiej diety. Był piękny i bohaterski w swej walce. Po raz ostatni widzieliśmy się dwa miesiące temu w radiu, podczas rozdawania Splendorów. Był blady, ale mówił mi, że czuje się nieźle. Wydawało się, że wygra. Bo jakże mógł przegrać tak dobry człowiek? I tak wielki, charyzmatyczny artysta... (JOC)

Jolanta Ciosek
Dziennik Polski
10 stycznia 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...