Przepisuje im kamp... i umierają!

"Czerwone Nosy" – scen. Peter Barnes - tłum. Stanisław Barańczak – reż. Jan Klata – Teatr Nowy w Poznaniu –

„Czerwone Nosy" autorstwa Petera Barnesa, przez Stanisława Barańczaka na zlecenie Teatru Nowego w Poznaniu przetłumaczona, jest sztuką, której polska premiera miejsce miała w latach 90. Sztuka jednak jest reinterpretowana, częściej niżbym się spodziewała – myślałam, że przegapiając ją bodajże dwa lata temu, straciłam swoją szansę – a tu proszę, pokazują ją znowu! Co prawda, tylko w jeden weekend październikowy, zatem na sali ciasnawo. Jak wiemy, z długim wyczekiwaniem zwykle wiążą się wymykające się spod kontroli wyobrażenia, duże oczekiwania, człowiek się nastawia i potem – no właśnie, potem często z tych wymyślonych wzlotów łatwo się spada. Czy i tak było z „Czerwonymi Nosami"?

Od razu zdradzę, że o druzgocącym rozczarowaniu mowy tu nie będzie. Będzie natomiast dużo o zaskoczeniu, niekoniecznie negatywnym, raczej nie pozytywnym – po prostu, o zaskoczeniu. Jest to z pewnością moja wina, to całe nagromadzenie oczekiwań, o które się pokusiłam nie tylko przez wyczekiwanie na szansę dorwania spektaklu, ale też przez fakt, że moją pierwszą stycznością z dziełem była recenzja na łamach też Dziennika Teatralnego, napisana przez mojego znajomego i raczej optymistycznie nastawiająca mnie wobec sztuki. Recenzja ta za to nie ostrzegła mnie, jak bardzo ulissesowski spektakl to będzie – odnoszę się tu do „Ulissesa" z leżącego po sąsiedzku poznańskiego Teatru Polskiego, którego skwitować można krótko słowami: DUŻO i INTENSYWNIE.

W przeciwieństwie do Joyce'owego umiłowania do znęcania się nad umysłami czytelników – co rzecz jasna przekłada się na adaptacje teatralne – Barnes, a także reżyserujący współczesną adaptację Teatru Nowego Jan Klata oferują nam w „Czerwonych Nosach" historię względnie prostą. W czasie królowania czarnej śmierci, ojciec Flote, szukający kierunkowskazu boskiego wśród wszechpanującej rozpaczy i śmierci, obiera ścieżkę niekonwencjonalną – ścieżkę nie-leczenia, nie-ewangelizowania, lecz czegoś pomiędzy. Zakłada zakon czerwonych nosów – tak, takich klaunowych – i wraz ze stale powiększającą się o większe i mniejsze beztalencia wesołą ferajną, wyrusza rozśmieszać ludzi. Po drodze czeka kompanię kilka stłuczek, bitew z przeciwnościami losu, jak i gotyckimi (porządnymi, z makijażem i strojem, i gitarami, i cyniczną rewolucją w zanadrzu) siłami zła. Ostatecznie jednak odnoszą tak wielki sukces, że rosnąca pozycja zakonu przemienia go w zagrożenie dla władz kościelnych. No i tu wiemy już, jak ta historia skończyć się musi...

Teraz dodajmy hity rocka lat 90. przetłumaczone na łacinę (tłumaczenie na łacinę: Rafał Rosół), taniec jakby jutra miało nie być (choreografia: Maćko Prusak), trochę perwersyjnych dygresji, no i otrzymamy cztery godziny widowiska niedorzecznością i kampem ociekającego. No, i złotym konfetti obrzuconego.

Generalnie jest komediowo. Skala humoru sięga od gagów aż po meta-monolog romansujący z czwartą ścianą, jednak zdecydowana większość tych kwiatków wyrasta z terenów pośrodku – mdłego, iście kabaretowego humoru, czasem zabarwionego na czarno, w większości doprawionego – „zażenowaniem" to za ciężkie słowo – ale jednak pewnym „przestarzeniem". Te żarty się od lat 90 zestarzały – i bynajmniej nie jak wino.

Mnie bardziej śmieszyły reakcje publiczności, do której starszej części humor trafiał, i to w samo sedno, doprowadzając do łez. W ogóle mi się bardzo udało, jeśli chodzi o współwidzów, bo publiczność w ten piątkowy wieczór prezentowała szeroki przekrój przez skalę wieku – od wycieczki szkolnej po wycieczkę emerytów. Najciekawszy komentarz, na jaki można się zdobyć wobec tej sztuki, podsłuchałam właśnie wśród tych najmłodszych widzów, którzy „Czerwone Nosy" określili jako „tiktokowy brainrot". Jak już pisałam: dużo, intensywnie. Może dorzućmy jeszcze „musicalowo".

Dużo dzieje się wszędzie. Odpowiedzialna za kostiumy i scenografię Justyna Łagowska musiała mieć niezły ubaw, no i z wyszedł z tego wachlarz jaskrawych, żywych, genialnych kostiumów. Gra świateł w budowaniu scenografii oraz portretów postaci jest nieoceniona. Postaci są powołane do życia przez zespół aktorski stający na wysokości zadania, a wspierany jest przez małą armię statystów. Sztuka jest wymagająca ilościowo – szokujące jest zobaczenie na koniec na scenie wszystkich występujących zebranych razem – technicznie i artystycznie. Widowisko totalne, którego wykreowanie żąda od aktorów zdolności aktorskich, wokalnych, tanecznych – no i wytrzymałości, w końcu to cztery godziny.

„Czerwone Nosy" w reżyserii Jana Klaty w Teatrze Nowym w Poznaniu to na pewno doświadczenie. Prześmiewcze, przerysowane, przeładowane intensywnością wrażeń wizualnych i dźwiękowych (muzyka: Jakub Lemiszewski) show, które zabiera widza w lot migającym tęczowymi światłami statkiem po galaktyce wrażeń – czy dobrych, czy złych, to już kwestia indywidualna.

Chciałoby się powiedzieć, że skoro aż tyle się dzieje, to każdy zdoła znaleźć coś dla siebie, jednak musimy liczyć się też z faktem, że nie tak łatwo wybalansować tak intensywne elementy.

Katarzyna Szczęsna
Dziennik Teatralny Wielkopolska
22 października 2024

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia