Przerwana lekcja

"Nasza klasa" - reż. Ondrej Spišák - Teatr Na Woli im. Tadeusza Łomnickiego w Warszawie

No, Słobodziankowi nikt już teraz nie podskoczy. Nie dość, że w powszechnej opinii napisał sztukę, która od razu przechodzi do historii literatury i teatru, to jeszcze pozarządzał swoim sukcesem niczym najzdolniejszy menedżer

Najpierw były pogłoski, że powstała fenomenalna sztuka o Jedwabnem, jawnie dialogująca z największymi arcydziełami polskiej dramaturgii. Potem był cykl prób Mikołaja Grabowskiego w Laboratorium Dramatu zakończony rezygnacją reżysera z pracy nad prapremierą. Zamiast niej głośny spektakl londyńskiego National Theater, czytanie sztuki w Izraelu, książka, wreszcie zdobycie dyrekcji Teatru Na Woli, bo zawsze lepiej pokazywać „Naszą klasę” na porządnej scenie. Wreszcie literacka Nagroda Nike. Pozazdrościć timingu i świadomości, że skoro utwór tej rangi potrzebuje bicia w dzwony, to trzeba dobrze te dzwony rozbujać.

Powierzając reżyserię Słowakowi Spišákowi Słobodzianek nie mógł wybrać lepiej. Spišák jest tu niemal przezroczysty, oddaje pierwszeństwo projektowi teatru wpisanego w sztukę. Pierwsza scena musi wywoływać skojarzenia z „Umarłą klasą”. Schodzi się dziesiątka uczniów, Polaków i Żydów, zasiadają w ustawionych rzędem ławeczkach i jak Kantorowscy staruszkowie zgłaszają się do odpowiedzi. Kostiumy bohaterów determinują ich późniejszy los: jest granatowy policjant, ksiądz, wsiowy elegant, oficer izraelskiej armii, niedoszła gwiazda filmowa, małomiasteczkowy bogacz. Do wtóru szkolnych wierszyków i wyliczanek rusza opowieść o ludziach, których na zawsze połączyła i podzieliła zbrodnia w Jedwabnem. Po pierwszym morderstwie otwierają się drzwi w przepierzeniu dzielącym scenę. W głębi, czyli w zaświatach pamięci, zaczyna się zapełniać „umarła klasa”, aktorzy wynoszą tam po kolei swoje krzesła i ławki.

Groteska i makabra dozowane są po równi, aktorzy mówią wprost do widzów, grają z wyimaginowanymi rekwizytami, przebudowują szkolną klasę na więzienie, stodołę, las. Są jak jeden organizm, ale każdy prowadzi swego bohatera z pełną odpowiedzialnością za jego wybory, udowadniając, że nie ma czegoś takiego jak bezinteresowne dobro. I nie ma zła działającego na ślepo. Dobro czynimy z miłości, zło z zawiści. Para byle jakich Polaków zostaje przez moment bohaterami, a potem ich życie grzęźnie w beznadziei. Uratowani Żydzi również nie potrafią wykorzystać mądrze daru życia. Nikt nie potrafi. I o tym, a nie o historii XX wieku, polsko-żydowskim suple jest to przedstawienie.

Polski teatr staje się, niestety, coraz bardziej sceną prapremier, bo po udanym przedstawieniu zazdrośnie strzeże swoich praw do tekstu (jak choćby TR w przypadku „Między nami dobrze jest” Masłowskiej/Jarzyny). Istnieje więc ryzyko, że przez najbliższą dekadę „Naszej klasy” nie zrobi ani Grabowski, ani Passini, ani Kleczewska. Nikt wtedy nie odkryje innych możliwości tkwiących w tym dramacie. No i sam autor powinien się pilnować, by swoim zwyczajem nie poprawiać i uaktualniać utworu w nieskończoność, tak jak to robił latami z „Prorokiem Ilją”, „Carem Mikołajem” czy „Obywatelem Pekosiem”. Tu się nic nie da poprawić, to jest gotowe i skończone.

Łukasz Drewniak
Przekrój
12 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia