Przezwyciężyć opór myśli

7. Festiwal Ars Cameralis 2010

W poniedziałek zakończył się trwający od 6 listopada festiwal Ars Cameralis. Jak co roku organizatorzy zaproponowali szeroką paletę propozycji kulturalnych, nie zaniedbując żadnej dziedziny twórczości artystycznej. Mieszkańcy Śląska mogli wybrać się na koncerty muzyki alternatywnej, jazzowej, eksperymentalnej, zobaczyć filmy spoza kinematograficznego mainstreamu, kontemplować sztukę wizualną na wystawach, jak również sprawdzić, co w poezji piszczy podczas Zbiegu Poetyckiego grupy "Na Dziko". Natomiast prawdziwą gratka dla miłośników teatru okazały się spektakle pokazane na deskach Teatru Rozrywki. W ramach Ars Cameralis widzowie zapoznali się z wycinkiem twórczości dramatycznej, Krystiana Lupy

W poniedziałek zakończył się trwający od 6 listopada festiwal Ars Cameralis. Jak co roku organizatorzy zaproponowali szeroką paletę propozycji kulturalnych, nie zaniedbując żadnej dziedziny twórczości artystycznej. Mieszkańcy Śląska mogli wybrać się na koncerty muzyki alternatywnej, jazzowej, eksperymentalnej, zobaczyć filmy spoza kinematograficznego mainstreamu, kontemplować sztukę wizualną na wystawach, jak również sprawdzić, co w poezji piszczy podczas Zbiegu Poetyckiego grupy „Na Dziko”. Natomiast prawdziwą gratka dla miłośników teatru okazały się spektakle pokazane na deskach Teatru Rozrywki. W ramach Ars Cameralis widzowie zapoznali się z wycinkiem twórczości dramatycznej, Krystiana Lupy.

Jeden z czołowych polskich reżyserów pokazał w Chorzowie swoje dwie sztuki: nie najmłodsze „Prezydentki” (miały swoją premierę 17 września 1999 roku) oraz „Końcówkę”, która była przedstawieniem premierowym (29 listopada 2010 roku). Obie realizacje różniły się między sobą diametralnie – a jednak zarówno podczas jednego, jak i drugiego spektaklu dawało się wyczuć na wpół intuicyjnie, że te wizje są absolutnie komplementarne; dwa dopływy tej samej rzeki, znajdującej ujście w filozofii teatru Krystiana Lupy.

Na początek kilka słów omówienia.

„Prezydentki” pomimo upływu czasu wciąż pozostają przedstawieniem aktualnym i świeżym. Opowiadają bowiem o trzech przeciętnych, szarych kobietach, których przestrzeń życiowa ogranicza się do ciasnego, zapuszczonego mieszkania. Erna (Bożena Baranowska) reprezentuje postać cnotliwej starszej pani, żyjącej tylko po to, aby obsesyjnie oszczędzać, nawiązać bliższą znajomość z rzeźnikiem Wottilą oraz doczekać chwili, gdy jej syn wreszcie zacznie mieć stosunki z kobietami. Greta (Halina Rasiakówna) – tandetnie ubrana, wyzywająca i wulgarna – karmi się wspomnieniami swojej seksualnej atrakcyjności; na chwilę obecną ceduje swoje uczucia na jamniczkę Lidzię, jak również pociesza się alkoholem i jedzeniem. Natomiast Mariedl (Ewa Skibińska) całkowicie odcina się od prozy życia, która stanowi domenę jej dwóch towarzyszek. Jest typem średniowiecznej mistyczki – o tyle specyficznej, że źródła jej duchowości należy szukać w zapchanych klozetach. Nurza się po łokcie w ludzkich ekskrementach (bez gumowych rękawiczek!) na chwałę Pana.

W spektaklu, niczym sinusoidy i cosinusoidy na jednym wykresie, przeplata się świętość z profanacją, wzniosłość z niskością, uduchowienie z brudnym biologizmem. Bohaterki wpadają w zaklęty krąg niezaspokojonych potrzeb, zwłaszcza seksualnych, co musi potęgować wewnętrzne cierpienia, jak niegdyś przekonywał Arthur Schopenhauer.

W tym świecie, który wykreował na scenie Krystian Lupa , nie ma miejsca na piękno i pozytywne wartości. Trzy kobiety krążą po orbicie beznadziei, Wszechświat pogrąża się w coraz większym chaosie, a pociechy dostarcza co najwyżej butelka mocnego alkoholu, czasem – „poderżnięcie gardła” zbyt gadatliwej towarzyszce.

„Końcówka” to kolejna odsłona uniwersalnego dramatu o ludzkiej egzystencji. Tym razem Lupa sięgnął po rzadko wystawiany tekst Samuela Becketta. Rzecz dzieje się w bunkrze po katastrofie nuklearnej, gdzie rezydują: Hamm (Jose Luis Gomez) – niewidomy tyran domowy, którego gwiazda gaśnie szybciej niż świat za oknem, Clov (Susi Sanchez) – służący wierniejszy od psa, a także rodzice gospodarza mieszkający w trumnach wsuwanych w ścianę, czyli Nagg (Ramon Pons) i Nell (Lola Cordon). Cała czwórka jest skazana na siebie prawomocnym wyrokiem losu, co zarazem oznacza rozpacz i cierpienie do czwartej potęgi. Bohaterowie stają się animatorami teatru wzajemnego udręczenia, w którym wszyscy czekają na ostatni akt. Tymczasem końca wciąż nie widać. A może tylko śmierć potrafi spuścić kurtynę i tylko ona pozwala strudzonym aktorom opuścić ten teatr wiecznego absurdu?

Filozofia Krystiana Lupy nie wydaje się ani radosna, ani łatwa w odbiorze, gdyż reżyser zawiesił poprzeczkę naprawdę wysoko. Narzucił estetykę, która jednocześnie odpycha i oczarowuje, pobudza umysł i prowokuje zaskakujące reakcje emocjonalne. Widz, próbując oswoić intelektualnie takie doświadczenie dramatyczne, napotyka na każdym kroku przeszkody w odbiorze. To jednocześnie rezonans trudności, z jakimi zmaga się twórca, zjawisko wtórne wobec skomplikowanej artystycznej kreacji. Sam Lupa w pewnym wywiadzie z 2008 roku tak scharakteryzował ten proces: „Teatr stawia opór myśli, pozostaje w ciele – w jego ciężarze. Nie można baraszkować sobie z narracją tak lekko jak w kinie; w teatrze musimy drążyć głębiej. Próbować przezwyciężyć ten opór materii”.

Oglądając „Prezydentki” i „Końcówkę”, należało nieustannie pokonywać opór dramatycznego tworzywa. Schody zaczynały się już na poziomie samego tekstu. Autor pierwszego utworu, Werner Schwab, w świadomości kulturowej nowoczesnej Europy zasłynął jako ojciec brutalizmu. Mało, że podejmował niewdzięczne tematy, to w dodatku mówił o nich niepoprawnym politycznie, nieeleganckim językiem, który autor osobiście określał jako „język fekaliczny”. I właśnie on staje się kośćcem „Prezydentek” – w całej sztuce nie dzieje się kompletnie nic (nie licząc zwrotu akcji w finale), kobiety albo prowadzą żywiołowy, chaotyczny dialog, albo wygłaszają wielkie monologi. Tym samym język staje się czwartym aktorem w dramacie.

Podobnie sytuacja wygląda w „Końcówce”. W przypadku Becketta trudno mówić o jakiejkolwiek ożywionej akcji. Gdyby nie informacje Clov o tym, co dzieje się za oknem,   mogłoby się wydawać, że na scenie czas się po prostu zatrzymał. Rzeczy najważniejsze dokonują się między bohaterami, również w sferze słowa. Beckett specyficznie organizuje warstwę językową swoich dramatów. Budują ją wyrażenia niemalże potoczne, maksymalnie proste, niektóre fragmenty powtarzają się jak refren. Poszczególne rozmowy na pierwszy rzut oka wydają się zestawione dość przypadkowo: brakuje jakiegoś tematu przewodniego oraz nadrzędnego elementu organizującego fabułę.

Lupa wykorzystuje cały potencjał, jaki tkwi w tych tekstach. Oba spektakle cechowała imponująca statyka – tym bardziej intrygująca w multimedialnych czasach, gdy widz jest przyzwyczajony do „bombardowania” bodźcami wizualno-dźwiękowymi, skrótowości i migawkowości rodem z telewizyjnych serwisów informacyjnych. Jak również do dosłowności, której na próżno szukać w sztukach zaprezentowanych w Teatrze Rozrywki. Lupa raczej bawi się aluzjami i metaforami. W „Prezydentkach” wykorzystuje między innymi fragment przemówienia papieża oraz filmu Almodovara. „Końcówka” w kolei była przesycona nawiązaniami biblijnymi: szmatka, używana przez Hamma do wykrztuszania krwawej flegmy, nasuwała skojarzenia z chustą Weroniki; on sam przypominał Chrystusa, gdy rozkładał ręce, jak gdyby został ukrzyżowany na środku bunkra. Reżyser dodatkowo skomplikował odbiór przedstawienia, angażując zespół z Teatro de La Aba-día. Tym samym tekst Becketta rozbrzmiał po hiszpańsku. Ale przecież nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.

Krystian Lupa w swojej wypowiedzi podkreślił, że opór materii należy „próbować przezwyciężyć”, a nie po prostu „przezwyciężyć”. Reżyser chyba nie ma złudzeń co do tego, czy jest szansa kiedykolwiek sformułować ostateczne, w pełni zadowalające odpowiedzi na najbardziej frapujące zagadki. Takiej możliwości zwyczajnie nie ma. Ale ta świadomość wcale nie zdejmuje z człowieka (a zwłaszcza z artysty) obowiązku ciągłego pytania i szukania, permanentnego analizowania sytuacji społecznych i egzystencjalnych. Lupy nie interesuje stworzenie skończonego, statycznego zbioru twierdzeń. To teatr in statu nascendi: reżyser kładzie nacisk przede wszystkim na stawanie się, na procesualność doświadczania, co doskonale udowodnił zarówno w „Prezydentkach”, jak i w „Końcówce”.

Tajemnicy tych spektakli nie da się do końca rozwikłać.

Monika Wycykał
Dziennik Teatralny Katowice
4 grudnia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia