Przychodzi pani do drugiej pani
"Oddech życia" - reż: Romuald Szejd - Teatr Scena Prezentacje w WarszawieDwie dobre aktorki, dobry reżyser z ogromnym dorobkiem artystycznym no i teatr mający swoje uznane miejsce w życiu teatralnym Warszawy oraz stałą publiczność.
Same więc zalety, lecz o przedstawieniu tego samego powiedzieć nie można. Zaważył tekst sztuki Davida Hare\'a "Oddech życia". Dziwne, bo autor należy przecież do uznanych dramaturgów brytyjskich, jego sztuki od 20 lat grane są na scenach Broadwayu i West Endu, a za scenariusze filmowe był nominowany do Oskara. Rząd francuski uhonorował dramaturga orderem, który otrzymują zasłużeni artyści i pisarze, a w swoim kraju został wyróżniony brytyjskim tytułem książęcym za zasługi dla teatru. Ponadto jest członkiem prestiżowej Royal Society of Literature.
Jak widać, bywa i tak, że zaszczytne tytuły honorujące autora nie chronią go przed wpadką. Bo sztuka "Oddech życia" jest ewidentną wpadką. W Polsce najbardziej znany jest jego świetny dramat "Zdaniem Amy" z powodzeniem wystawiony niegdyś w warszawskim Teatrze Powszechnym, a potem powtórzony w wersji telewizyjnej. Niestety, najnowszej sztuce Hare\'a, "Oddech życia" daleko, bardzo daleko do "Zdaniem Amy". To chyba najsłabszy tekst w karierze tego dramaturga. Fabuła tej kameralnej dwuosobowej sztuki jest naiwnie banalna. Oto do mieszkającej na wyspie Madeleine Palmer (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) przybywa Frances Beale (Jadwiga Jankowska-Cieślak). Krótko mówiąc, do jednej pani przychodzi druga pani. Tylko po co? Bo tak naprawdę z tej wizyty niewiele wynika.
Tekst nie wyjaśnia, dlaczego właściwie te panie się spotkały. Madeleine jest już na emeryturze. Kiedyś pracowała w muzeum. Trzy lata temu porzuciła gwar wielkiego miasta i przybyła na tę wyspę, aby w ciszy, przy szumie morza i sygnale dochodzącym z kursującego promu spędzić resztę swego życia. Tak przynajmniej można interpretować jej decyzję przeprowadzki. Frances zaś mieszka w dużym mieście, jest powieściopisarką. Ale nie wiemy, czy na poziomie serialowych opowiastek, czy też o wiele ambitniejszą. Obie panie są diametralnie różne pod każdym względem, począwszy od wyglądu, po sposób bycia i temperament. Co zatem może je łączyć? No bo skoro jedna przybywa do drugiej, to musi w tym coś być. Okazuje się, że - jak zawsze od wieków - mężczyzna. Niejaki Martin. Nic nowego, nic oryginalnego. Wiadomo, że w tej sytuacji jedna na pewno jest żoną (Frances), drugą zaś (Madeleine) poznał dużo wcześniej niż żonę, ale się rozstali. Choć podobno kochała Martina, jednak to ona go opuściła, bo - jak powiada - chciała wszystkiego, a bała się, że otrzyma tylko część, więc odeszła. Potem pewnie żałowała, ale tego dokładnie nie wiemy. Po 15 latach, kiedy był już żonaty z Frances, spotkali się znowu. I odtąd zdradzał żonę z Madeleine. A kiedy minął czas młodości i panie zaczęły wchodzić w wiek mocno dojrzały, obie mu się znudziły i - tak jak to bywa w serialach telewizyjnych - odszedł do trzeciej, która nad pozostałymi miała tę przewagę, że była młodsza od nich o trzydzieści albo i więcej lat. I tyle.
Typowo telewizyjno-serialowa historyjka. Taka, którą zaczytują się niektóre panie, czytelniczki kolorowych pism. Jawi się tylko pytanie: czy rzeczywiście jest o co, to znaczy o kogo kruszyć kopie? Bo przecież nie wiemy kim był, jaki był, jak wyglądał ów zdrajca Martin. Może był nadzwyczaj przystojny. A może wcale nie, tylko miał duszę i intelekt. A może ani nie był przystojny, ani nie miał duszy, ani intelektu, tylko mnóstwo pieniędzy na koncie w banku? Można by tak gdybać dość długo, ale i tak w niczym by to nie pomogło. Bo nie jestem w stanie uwierzyć w jakiekolwiek emocje ze strony Martina w kierunku Frances czy w kierunku Madeleine. Obie nudne, nieciekawe, tylko uciekać. Paniom też nie jestem w stanie uwierzyć, że miłość, że dramat rozstania, że tęsknota... Dialogi bowiem są wypreparowane z jakichkolwiek uczuć i namiętności. W ogóle cała ta historyjka, prawdę mówiąc, nie za bardzo mnie obchodzi.
Zawinił nie tylko słaby tekst sztuki Hare\'a, w którym wyraźnie brak konfliktu, brak węzła dramatycznego, postaci są narysowane zbyt powierzchownie, bez wnętrza, bez osobowości. Ale i nie bez winy pozostają wykonawczynie, co tym bardziej dziwi, bo są to przecież świetne aktorki. Teresa Budzisz-Krzyżanowska bierze długi namysł nad każdym słowem i wypowiada kwestie Madeleine w tak zwolnionym tempie, że można zasnąć. Z kolei Jadwiga Jankowska-Cieślak, niejako nadrabiając ów niedobór ekspresji u swojej koleżanki aktorki, chwilami serwuje tak zwielokrotnioną dawkę nadekspresji, iż grana przez nią Frances traci całkowicie wiarygodność i wybrzmiewa sztucznie przy tym przesadnym wyginaniu sylwetki, wykręcaniu rąk, robieniu min i nienaturalnym modulowaniu głosu. Ponadto obie bohaterki, Madeleine i Frances, nie wchodzą ze sobą w żadne relacje. To są po prostu wygłaszane monologi, co z góry przekreśla możliwość zaistnienia konfliktu między postaciami, a więc niezbędnego elementu w dramaturgii spektaklu. Nie ma tu konstruktywnej wymiany myśli, ścierania się poglądów, zawalczenia o cokolwiek itd., itd. Zresztą we współczesnych sztukach coraz częściej obserwujemy monologi postaci zamiast dialogów tworzących wzajemne relacje między bohaterami i budujących węzły dramatyczne.
To prawda, że aktorki nie mają za bardzo co grać, wszak materiał tekstowy nie niesie ze sobą bogactwa postaci, wyrazistych charakterów itp. Ale bądź co bądź Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Jadwiga Jankowska-Cieślak to przecież aktorki z ogromnym doświadczeniem artystycznym. Mogłyby zaproponować coś od siebie. Jednak tutaj poprzestały na literze tekstu, pod powierzchnią którego jest pusto, nie ma nic. Już początkowa scena, kiedy znajdują się w dużej odległości od siebie i przez długi czas Frances Jadwigi Jankowskiej-Cieślak stoi przy drzwiach, niewiele mówiąc, a Madeleine Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej także nie wypełnia tej pustej, niezagospodarowanej przestrzeni - wnosi element niebezpiecznego znużenia. Owszem, jest kilka scen ładnych, refleksyjnych, ale one nie ratują spektaklu. Spektaklu - co trzeba koniecznie dodać - reżysersko utrzymanego w pewnej kulturze manier, zachowań postaci, kulturze językowej. Co zresztą nie dziwi, wszak Teatr Scena Prezentacje nie poddaje się presji obowiązujących dziś nurtów nihilistycznych, brutalizmów sytuacyjnych, nieobyczajnych scen, agresji itp. Tu nie katuje się ani aktora, ani widza. To już, niestety, jeden z ostatnich teatrów, gdzie publiczność wie, że nie będzie narażona na obsceny i wulgaryzmy.