Przygody Wiki
"Wikingowie z Północnej ulicy" - Malina Prześluga - reż. Punch Mama - Baj Pomorski w ToruniuOch Toruń, Toruń. Dawno tam wprawdzie nie byłem, ale obejrzany w Słupsku spektakl Wikingowie z Północnej ulicy Maliny Prześlugi w reżyserii Punch Mamy przywołał mi zapamiętany styl przedstawień Baja Pomorskiego. To klasyczny i popularny teatr dla dzieci i młodzieży, z elementami wielkiego widowiska, przepychem technicznym (światła, projekcje), rozśpiewanym zespołem i aktorskimi ambicjami. Lalek tu nie ma, tak jak nie ma subtelności, teatralnej iluzji i magii. Ale... jest widowisko, które z pewnością wielu widzom sprawia przyjemność. Tu się bawimy i oddajemy całkowicie rozrywce.
Oczywiście tematy są rozmaite, czasem bardzo poważne, jak choćby w Wikingach Prześlugi, gdzie mała Wiki (Iga Bancewicz, którą oglądałem z wielką przyjemnością), nieustannie karcona przez ojca, spędza czas w samotności na wymyślanych zabawach osadzonych wokół Wikingów, których uwielbia. I odbywa w towarzystwie Trolla Knuta wyobrażoną morską podróż na daleką północ, by odnaleźć samą siebie.
W tekście Maliny Prześlugi, przecież jednaj z najciekawszych polskich dramatopisarek, jest dużo pięknych kwestii, gry słów, ale nie brakuje też zbyt prostych i coraz częściej powtarzających się schematów odnoszących się do nieco zideologizowanej rzeczywistości. Chciałoby się powiedzieć, to już było, może warto zwolnić, poszukać nowych inspiracji i stylistyk.
Dariusz Panas, scenograf, wraz z odpowiedzialnym za multimedia Przemysławem Żmiejko, budują doprawdy ciekawą przestrzeń. Scena przekształcenia pokoju Wiki w statek Wikingów robi wrażenie, choć takich pomysłów nie zobaczymy już w dalszych częściach spektaklu. Odtąd będą dominowały piękne projekcje na wielkim horyzoncie, kolorowe światła, dymy, piosenki. No i aktorzy w kostiumach, niekiedy – jak w wypadku Trolla Knuta (Andrzej Korkuz) czy zajmującego Rekina Ikei (Mariusz Wójtowicz) – tworzących oryginalnie wymyślone postaci sceniczne.
Spektakl, jakich zresztą znacznie więcej w polskiej „lalkarskiej" tradycji, jest typowym przedstawieniem użytkowym, ma się podobać i pewnie się podoba publiczności. Ja sam też chwilami odczuwam przyjemność, ale nieustannie dziwi mnie osobliwa cecha tego stylu teatralnego. Polega ona, mówiąc najkrócej, na całkowitym wyzbyciu się głębszych emocji. Śmiech, by nie powiedzieć rechot, wywoływany na widowni, ale i w nakręcających się aktorach na scenie, nieustannie dociskających, niemal zagrywających się, ma zdaje się być oznaką akceptacji.
Zawsze wydawało mi się, że teatr ma budzić przede wszystkim emocje. Wśród nich jest oczywiście miejsce i na śmiech, ale także na strach, lęk, zachwyt, drżenie serca, nawet łzy i zamykanie oczu w scenach budzących grozę. Tych emocji zupełnie nie znajdziemy we współczesnych przedstawieniach opisywanego gatunku. Winą obarczyć trzeba zarówno dramatopisarzy, dramaturgów, jak i reżyserów, którzy nawet budując w przedstawieniach swoiste napięcie, nie uzyskawszy punktu kulminacyjnego wycofują się z pomysłu, przekreślają napięcie jakimś słowem, gestem, sytuacją obśmiewającą całą stworzoną sekwencję. Jakby bali się – czego: ckliwości, patosu, emocji właśnie? Bo, co powie – trywializując rzecz jasna – społeczność facebookowa? Czyhające standardy postkulturowe?
Wszystko to sprawia, że także z Wikingów z Północnej ulicy wychodzę zimny, troszkę przynudzony, obojętny i pozbawiony radości, mimo wiwatującej części dziecięcej publiczności.