Przyjaciele wesołego diabła

"Rzeczpospolita Babińska" - reż. Stanisław Radwan - Stary Teatr w Krakowie

"Rzeczpospolita Babińska" w reż. Stanisława Radwana w Starym Teatrze w Krakowie w ramach festiwalu re_wizje/sarmatyzm.

Sarmatyzm niejedno ma imię. Dzień po niemądrej "Trylogii" Jana Klaty Stanisław Radwan zaprosił na staropolski wieczór, w ramach którego usłyszeliśmy okraszone efektowną muzyką sarmackie facecje, anegdoty, wierszyki, humoreski, koszałki-opałki i "impossibilia". Smakowało.

Choć "Rzeczpospolita Babińska" jest jednym z pomysłów w ramach sarmackich re_wizji, Radwanowi bynajmniej nie chodziło o żadną rewizję utrwalonego obrazu Sarmaty. A jednak spektakl jest niespodzianką. Nie sądziłem, że nasi przodkowie byli aż tak dowcipni. Obwiązujący tego wieczoru humor miał smak przedniego pitnego miodu. Był ironiczny, jędrny i absurdalny. Panowie i panie szlachta nie mieli kompleksów, więc i biesiadnicy zasiadający na scenie kpią z siebie nawzajem, ironizują na własny temat, mają dystans do tak zwanych życiowych problemów. A czego nie dopiją spirytusem, zaraz dobijają słowną zakąską (solidnie przegryzając jednak mięsiwem, pieczywem, rybami i kwaśnicą, bo też kiszki grają im stale radosnego marsza - bumtararabum).

Wielopokoleniowy kwiat krakowskiego aktorstwa na czas spektaklu staje się "zdeptanym kwiatuszkiem" z campowej powieści Ronalda Firbanka. Białogłowy i mężowie siedzący za stołem licytują się między sobą na lepiej podany dowcip czy radykalniejszą facecję. Im więcej nonsensu, tym lepiej. Świetni aktorzy zwyczajnie dają się nieść fali. Frywolne wulgaryzmy w ustach Doroty Segdy zamieniają się w zapiski ze sztambucha prowincjonalnej damy kameliowej, kazania w wykonaniu Jacka Romanowskiego i Zbigniewa Kosowskiego przemycają leniwe, antysemickie "wzorki". Iwona Bielska w rozdętym monologu zatytułowanym "Księgi rodzaju litewskiego według Boryka Sławnego Bardzo Historyka" opowiada o litewskich rodowodach różnych Donidziłłów, Mondziłłów, Twirbutów, Mikuliczów czy Haraburdów i świadomie - z wielką klasą - przywołuje ducha paplającej bez końca o spłuczce w klozecie Brigid z "Factory 2" Lupy. Naprawdę warto to usłyszeć.

Zasłuchać można się również w muzyce, gdyż Radwan nie byłby sobą, gdyby solówek aktorskich nie inkrustował popisami słowno-muzycznymi. Do zapomnianych wierszy księdza Baki kompozytor dopisał rapową partyturę, którą nazwał rypem. Skąd "ryp"? Otóż jest to słowo pomiędzy rapem a rytmem - rytualnym zaśpiewem.

"Rap" plus "rytm" równa się "ryp". Ładne. Radwan tłumaczy więc barokową poezję muzycznie. Refrenowy dwuwers w rapie najczęściej przestrzega: nie ćpaj, nie nadużywaj, nie ufaj politykom. U księdza Baki tego typu powtarzające się ostrzeżenia stanowiły zawsze centralny punkt utworu. Uważaj, bo śmierć cię dopadnie - pisał on i wysuwał, w jego mniemaniu celną, rymowaną receptę na to, jak można się śmierci wywinąć.

Anna Gorajska, Anna Steta, Wiktor Loga-Skarczewski i Krzysztof Wieszczek miksują w przedstawieniu ów ryp ze - znanym im zapewne z autopsji - hip-hopem. I wychodzi na to, że ksiądz Baka, odfajkowany w "Encyklopedii PWN" jako przedstawiciel poezji "manieryczno-dewocyjnej", nie tylko zasługuje na nowe odkrycie, ale spokojnie mógłby zostać stałym tekściarzem dla wszystkich nieszczęsnych wykonawców polskiego rapu. "Za igraszkę śmierć poczyta / gdy z grzybami rydze chwyta" - "rypują" młodzi. Rzeczpospolita Babińska w spektaklu Stanisława Radwana łączy życie i śmierć, anioła i diabła, grzyby i pleśń. Czysty barok.

Babińczycy istnieli naprawdę. Była to społeczność wesołych kpiarzy, założona w połowie szesnastego wieku przez sędziów lubelskich, Stanisława Pszonkę i Piotra Kaszowskiego. W zróżnicowanym towarzystwie znajdowało się wiele znanych nazwisk, ale i mnóstwo anonimowych aspirantów i czeladników. Wymagano bowiem tylko dwóch cech: poczucia humoru oraz mocnej głowy. W trakcie niekończących się uczt węgrzyn płynął równolegle ze strumieniami dowcipów, którymi wymieniano się do momentu, kiedy podchmielony humorysta wpadał pod stół. Jego miejsce zajmował biesiadnik odrobinę trzeźwiej-szy, który po jakimś czasie kończył jak poprzednik. Miód się lał, śliczne dziewczęta śpiewały sprośne piosenki. Życie w Babinie było jednak bajką.

Nazwa pochodzi od miejsca, w którym się spotykano - Babina pod Lublinem. Człon "Rzeczpospolita" wynika zaś z wewnętrznego regulaminu, zgodnie z którym - podobnie jak w autentycznym państwie - nadawano gościom oraz przyjezdnym urzędy, tytuły i ministerstwa. Wybierany był senat,biskupi, wojewodowie,hetmani. Mówca, który wyróżniał się w kłamstwach na tematy myśliwskie, stawał się automatycznie łowczym. Jegomościowi, który opowiadał o swojej podróży na księżyc, wręczano tytuł astronoma babińskiego. Senatorami mianowano plotących od rzeczy, zaś sekretarzami - analfabetów, i tak dalej. Im głupiej, tym mądrzej.

Na przykład Pan Adam Pszonka (właściciel wsi) twierdził, że ponad wszelką wątpliwość imć Archimedes podpalił na morzu okręty wroga wyłącznie dzięki soczewce z lodu, którą ułożył na słońcu. W tym samym czasie ksiądz Jan Kwiatkiewicz dowodził, że na Sycylii jest kura znosząca jajka w kształcie hostii ("a ze w tym nie ustawała, oddano ją wreszcie do kościoła"). Janusz Tazbir w szkicu poświęconym Rzeczypospolitej Babińskiej pisze, że podczas tych cyklicznych spotkań polska szlachta bawiła się klimatem czystego nonsensu, niezmiernie oryginalnego w tamtych czasach. Kto wie, czy to właśnie nie babińczycy byli inspiracją dla kultowego dzieła Tuwima i Słonimskiego "W oparach absurdu"? Stanisław Radwan także wychodzi z założenia, że rozpoczęło się tam coś, co z perspektywy można by nazwać formowaniem się naszego narodowego poczucia humoru, z już obecną w nim abstrakcją, którą do perfekcji opanowaliśmy dopiero w wieku dwudziestym dzięki Witkacemu, Białoszewskiemu, Mrozkowi, futurystom. Jednak "Rzeczpospolita Babińska" Stanisława Radwana to spektakl nie tylko zabawny, ale i pouczający. Każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Chorzy na żołądek dowiedzą się, że nic tak nie przysłuży się ich zdrowiu jak "recipe z pająka sadła, z much oleju, komarowego szpiku, szczupakowego świstu, młyńskiego szumu, kowalskiego puku, dzwonowatego głosu, wielkanocnej radości, rakowej krwie". W zasadzie nie ma takiej przypadłości, której babińczycy by nie uleczyli. Czasami wystarczy po prostu "siecią zajęczą starą uwinąwszy się, na polu położyć i tak długo się pocić, aż będzie pot kolana lizał". Jeżeli jednak potówki nie pomogą, wówczas - no, trudno... - "jeśli nie do nieba, pewnie do dyjabła imć pójdzie". Adwokat diabła już szczerzy zęby. To uśmiech.

*

Łukasz Maciejewski - filmoznawca, dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny; publikuje m.in. w "Tygodniku Powszechnym", "Dzienniku" i "Kwartalniku Filmowym".

Łukasz Maciejewski
Teatr
20 sierpnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia